powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

czwartek, 18 kwietnia 2013

Ścinki, wypominki



Przyjeżdża mama, obejmuje opiekę, zmykam załatwiać sprawy. Kupuję w lumpeksie jesionkę, która – oby – nie przyda mi się już tego przedwiośnia, wypożyczam „Dzidzię”, kupuję plastelinkę do plakatów z Ponikami i Ziziakiem, nerwowo, co chwilę, sprawdzam, czy na komórce nie wyświetla się „Żłobek” (już dwa razy w ciągu dziesięciu dni odsyłali mi dziecię z osłabnięciem albo gorączką – a potem biegaj do lekarki po zaświadczenia, że zdrowe, a przy okazji na nowo zarażaj), wieczorem próbuję wywiedzieć się czegoś o drugim dziecięciu, ale rezygnuję po półtorej godziny (a z widokiem na kolejne półtorej), bo dzień otwarty do indywidualnych rozmów okazuje się nazbyt otwarty i każde sam-na-sam trwa ponad pół godziny, a ja jestem w kolejce do klasowego konfesjonału dziesiąta (a dzieci niepomyte, a mama u kresu).

Ale zanim rezygnuję, idę do fryzjerki, skruszona, o rozgrzeszenie błagająca, po dwukrotnych skokach w bok, które skończyły się marniawo: a to krzywo przyciętą grzywką, a to uwłaczającym passusem łysawego pokurcza, według którego dawno już powinnam pomyśleć o tym, by „tę brzydką siwiznę przyfarbować”. Od paru lat zaniżam w zakładzie średnią wiekową, bo nigdy nie widziałam tam nikogo poniżej pięćdziesiątki (te moje skoki w bok – czyżby kryzys wieku średniego?). Dzisiaj też – siedzą dwie siwe, tego dnia „tylko czesanie i modelowanie”. Proszę, jak zwykle, na Joaśkę D’Arc (tudzież Fantaghiro, tudzież Mirelkę Mathieu), żeby u finału fryzjerka, wznosząc się na gorącej fali suszarkowego dmuchu, jak zawsze mogła autentycznie się zachwycić własnym dziełem: „niesamowicie panią odmładza ta fryzura, normalnie nastolatka, a nie matka trójki dzieciom!”. (Tym razem się nie zachwyci, bo dostrzeże siwe, jak pokurcz, lecz mniejsza o to.)

Ale zanim się nie zachwyci, chwytam uchem tamte. Dwie siwe, wymodelowane stylowo i skromnie, bez fioletu, koafiury i baranka, mówiące nie o końcu świata, matce Madzi, niewdzięcznych dzieciach i rozkosznych wnuczkach, tylko o zakładzie i wypominkach. Strzygę uchem pod strzyżeniem, a jedna do drugiej – spotkanej, jak się okazuje, „w tym zakładzie zupełnie przypadkiem” – mówi o (innym) zakładzie, w którym kiedyś razem, a teraz jedna emerytowana, a druga dziarsko zawyża średnią wieku wykładowców. Uniwersytet spory, nie jednemu psu na imię, a jednak – strzygę – zaczynają litanię: ta na raka, ten zawał, operacja, wycięli, wstawili, zaszyli, nie ruszali, „ta umarła, słyszałaś?”, „nieprawda, tydzień temu ją w bibliotece widziałam”, „przyjdź, co miesiąc mamy zakładowe wypominki”. I wypominają, a mój uśmiech (bo przeczułam, że one siostrzane, ciotczyne, babcine – słowem: polonistyczne!) wypina się bezczelnie w czterech lustrach: „Skorupka, Buttlerowa, Tokarski… nie dorobek naukowy wspominamy, ale ludzi, ludzi, jakimi byli” – a więc tak (wstrząsam intuicją pod grzywką), mój wydział, choć nie mój zakład, mój źródłosłów, choć nie moja dalsza etymologia, moja nostalgia, choć nie moja przedziałka czasowa.

Odmłodzona, z siłami do wiosny, z czołem odsłoniętym, żeby stawiać czoło, z Joaśką D’Arc na portowe starcia czupurnie nastroszoną, z siwizną „i co z tego, młodemu nawet w siwych ładnie”, rzucam dwie dychy, postanawiam poprawę, lecę dalej załatwiać sprawy. Lubię wracać do tego zakładu, w odbiciach staruszek sumować przyszłe straty, patrzeć w siebie za parę lat – i uciekać, zostawiając pod nogami niechciane możliwości, zmiatane zamaszyście pukle, ścinki alternatyw, zmarniałe obżynki. Jeszcze powrócę po tylko czesanie, jeszcze poproszę modelować brew, jeszcze upomnę się o wypominki. Ale zanim…

niedziela, 14 kwietnia 2013

refleksja na pięć dni do portu



ssij, sączku, chłepcz i chłoń


literatura – burdelik na skraju
podrzędna stacja przeładunkowa
blue sky na skajowym fotelu w hotelu
tarcie skóry o skórę w pościeli z sielanki
tania imitacja intymnej namiastki

to podrabiane szlachectwo szlachtowań
rzeź, która rześko udaje wystawne barbecue
kurs w romans, bo dryf, nie opór, rzeźwi wyobraźnię
kilka zachłannych haustów – i już farsa w wersach
montaż afektów, łechtań i podbechtań, pustota mirabilis

kleci się, leci czarci kabarecik
chcecie się w lepkim światku unurzać, szmudraczki?
lgnący, naglący i posuwiści w miłosnych uzdach i bruzdach
załupku, stulejko, kłykcino kończysta
bawcie się, dławcie, wszystkiego pozbawcie

tratujcie się, kto może, z upojną sadysfakcją
hartujcie się w harówce hormonalnych harców
na odwrót wywichnięte ciała poddajcie plądrowaniom
złogi słów po kontuzji ratuje transfuzja wydzielin
więc fundujcie konfuzjom przyzwoity skandal

i co się z tego wyknuje? gdzie pył, gdzie promień, gdzie płomień?
ledwie wyciek, brednia wybroczyn: ślina, śluz, pot, łój i łzy
brzydota spustoszenia, zapładniające fiasko
przewiniecie się, przewinicie, pozbliżacie się, poświnicie
po wszystkim sterylnie pozmywa czysta rączka: maruder-trubadur

żeby to, co w ciało się wdało – słowem się tylko wsławiło
chociaż to, co spisane na miłość – miłością nie było
 

wtorek, 2 kwietnia 2013

nudności


Nigdy się nie nudzę i nie rozumiem ludzi, którzy to potrafią. Bywam, owszem, śmiertelnie znudzona – powtarzalnością czynności, które trzeba wykonywać przy dzieciach, i zabawami, do jakich mnie uparcie zaciągają – ale nigdy nie nudzę się (czytaj: nie odpoczywam) rozmyślnie. Nawet oglądając film, zwykle robię coś jeszcze (szyję, piszę maile, notuję pomysły), przy myciu zębów czytam, żeby nie uronić nawet minutki, a na wakacjach przeżywam katusze, bo wciąż obliczam, jak wiele zaległości mogłabym w tym czasie nadrobić, zamiast bezczynnie tracić bezcenne dwa tygodnie. 

„Nigdy nie masz dla mnie czasu, wciąż jesteś zajęta!” – wykrzykuje z płaczem siedmiolatka, gdy nie potrafi zająć się sobą ani samodzielnie znaleźć sposobu na nudę. Zazdroszczę jej godzin do zagospodarowania, które trwoni z dziecięcą beztroską. Chcę nauczyć ją roztropnego korzystania z czasu, pouczam, zrzędzę, radzę, złoszczę się jej rozrzutnością, a gdzieś w głębi obwiniam, że tyka nie swoje, bo i moje prywatne godziny zawłaszcza na zmarnowanie.