powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

czwartek, 31 stycznia 2013

Tak zwany wolny dzień




pomyślę co do dziś ani jutro też z głową w praniu po łokcie po czym nogami boże boże ile ty znowu naniosłeś piachu po kostki do obiadu mam jeszcze całe szycie w dziurach na kolanach od okna do drzwi za każdym dzwonkiem dziecko gdzie ty biegasz odetchnij odetnij literkę od literki te się znowu składa w co zechcesz napiszę:
(Krystyna Miłobędzka)


Tak zwany wolny dzień. Zwłoki korektorskie już prawie w drukarni, nikt się póki co nie dopukuje cenzorskiej uwagi, mam więc to, o czym marzyłam od listopada – tak zwany wolny dzień. Dziś mogę, co chcę. Nic nie robić albo zrobić wszystko, czego zwykle nie mogę. Wstaję (później niż zawsze, ignorując potrzeby dwulatka) i od rana robię plany, co to ja dzisiaj tak albo nie. Po stronie tak: kawka (jedna, druga, trzecia), niezobowiązująca lektura, zakupy tylko dla siebie, film ściągnięty jeszcze w październiku i inne przyjemności. Po stronie nie: kategorycznie nie myśleć, że chociaż jedne zwłoki poszły weg, to przecież inne zaległości jak głazy narzutowe wciąż nade mną wiszą.

No dobra, zajrzę na chwilę do jednej – postanawiam przy drugiej kawie (która zamiast beztroską zalatuje bezkofeinowością), bo żeby dzień był  n a p r a w d ę  wolny, nie mogę przecież zaprzątać sobie głowy żadną nie cierpiącą zwłoki sprawą. Sprawką właściwie, sprawulką, sprawunią. Ten mikroskopijny głazik niestety uruchamia lawinkę. Choć z pozoru niewinna, nie da się tej zaległostki tak po prostu „zluzować” (Heglowskie Aufhebung nabiera w filozofii krzątactwa nieco innych znaczeń), bo pociąga za sobą jeden, drugi, jeszcze tylko trzeci mail, kilka stron do uważnego przejrzenia, spokojnie, to tylko chwila, potem można się będzie naprawdę zrelaksować.

Tak mija południe tak zwanego wolnego dnia, a ja, z wystygłą kawą i wydłużającą się listą przyjemnych planów, nawet się jeszcze nie zabrałam za jego celebrowanie. Ale bez paniki. Maile wysłane, strony przeczytane. Teraz już tylko jasna strona dnia. Zwłaszcza że starsze dzieci rozproszone po feriach i placówkach, a młodsze usłużnie śpi. Więc by się dzień w swej tak zwanej wolności uprawomocnił, trzeba by o tym słówko na fejsiku. Tam zapracowani zazdrośnie radzą, jak bezwstydnie z wolności dnia korzystać. Jeśli chodzi o bezwstyd, wciąż jestem przy grze wstępnej. Bo po drugiej kawie zmywarka doznaje przepełnienia, pralka domaga się wypróżnienia, materie rozproszone po domu kuszą o rozselekcjonowanie, a w cały ten wizg i jazgot wdziera się wdzięczną synkopą płacz z dziecięcego pokoju. No to po spaniu, no to po igraniu.

Po raz kolejny tego dnia postanawiam: muszę zrobić coś tylko dla siebie. I nie tosty zamiast obiadu (chociaż zluzowanie się z gotowania też można od biedy poczytać jako „coś dla siebie”). Łowy zakupowe? Sami sobie lawirujcie z lawetą pomiędzy półkami! Kupuję w necie Tajny dziennik, bo dawno chciałam, a jeszcze promocja. Książki! Miałam czytać książki – przypominam sobie, obkładam się nimi, herbata paruje, otwieram pierwszą ze stosu, czy to pierwsza dochodzi, co takiego, trzecia?! No i już – przewijać, ubierać tę małą, bo po drodze do żłobka miałam zajrzeć do biblioteki, dzień wolny przecież mam, więc książki…

Wypożyczam i biegnę po średniego, jak zwykle z sumieniem na ramieniu, bo chociaż nigdy żadne z moich nie zostało w placówce jako ostatnie, gna mnie nieodmiennie wizja, co by było gdyby. Odebrany, odsikany, objedzony ciastkami żebrze o baję. Najpierw skajpa, żeby z córką/siostrą więzi wirtualne podtrzymać. Najstarsza spędza ferie u babci, co mi przypomina, że jeszcze przez tydzień będę dzielić swój czas przez cztery, nie pięć, dzięki czemu – jak wskazuje rodzinny rozrachunek – mogę sobie dziś pozwolić na tak zwany wolny dzień.

Jeszcze go rozpocznę – obiecuję sobie solennie po sześciu bajach, pięciu książeczkach (kartonowo-obrazkowych, nie myślcie sobie), czterech grach (z których dwóch szczerze nie znoszę – aż je kiedyś wyniosę na śmietnik), dwóch kąpielach (nierelaksujących) i jednej awanturce (standard). Tyle że dochodzi dwudziesta i z tego dnia zaraz niepostrzeżenie zrobi się zero. Ale idzie ku dobremu – średni zaraził się ode mnie znudzeniem przy układaniu puzzli z Zygzakiem, więc sam decyduje: „Jasio pać”. Jeden zero dla mnie. Teraz tylko mała – jedną ręką ją lulam, podaję cyca, smoczek, butelkę, a drugą zaczynam obrabiać zdjęcia, za które nie miałam czasu zabrać się od października, otwieram czata, książkę, colę – i nic. Lulam dalej, oburącz, próbuję obopólnie uśpić w niej i w sobie narastającą nerwowość, bo dochodzi dwudziesta druga, a ona gnie się, pręży i płacze, a ja kulę się, usztywniam i piszę.

Że nic mi już – poza „tak zwaną” frustracją i poza o niej tutaj notatką – z tego wolnego dnia nie zostało – napiszę:

niedziela, 27 stycznia 2013

Rezurekcja z recyklingu


Piękna metafora odnaleziona w Męce Pańskiej w butelce – dramacie Lidii Amejko. Krajobraz postapokaliptyczno-beckettowski, a jednak dziwnie swojski: lumpiara Gumajka (kojarzenie brzmień – Amejko/Gumajka – nieprzypadkowe) wygrzebuje ze śmietnika rupiecie, pomagając sobie w tej recyklingowej selekcji metalowym prętem. Na tym ascetycznym obrazie (rozgadania pełnym) zakończyłby może Beckett, ale Amejko – anarchomistyczna, wyobraźniowo przegięta, lepiąca wzniosłości z przaśności, przewspaniała Amejko – tu się dopiero zaczyna. Żadna to bowiem „Końcówka”, już raczej (słowo się rzekło) „Wieczysty rozpoczynek”. Metalowy pręt okazuje się bowiem (trzymacie się mocno wyobraźni? no to – ostra jazda!) duszą XVII-wiecznego samobójcy Uriela, a Gumajka nie tyle bezużyteczne bibeloty na śmietniku zbiera, ile… zużyte, niepotrzebne już dawnym właścicielom dusze. „Chodzę tak, i chodzę – zwierza się mistyczna rupieciarka Urielowi – bo śmieci świeżutkie nawieźli, jeszcze domem pachnące, i widzę, ile się tam duszyczek poniewiera, połamanych, pękniętych, porzuconych – prawdziwy czyściec, myślę sobie. I że też nikt już tego dzisiaj nie potrzebuje, choćby na pamiątkę albo dzieciom pokazać?”.

Choćby na pamiątkę albo dzieciom? – myślę sobie i mimowolnie obracam na palcu niebieskooki, dwulistny pierścionek po babci. Jej dusza rozprysła się i na ten pierścień (Jaś Serce dopytuje się rytualnie trzy razy na dzień: „ku, od babci, twojej?”); i na zielony sweter, w którym chodziłam jeszcze długo po jej śmierci, aż zostało zagryzione przez mole; i na palto, które sobie uszyła sama (rzeczy sztukowała równie zręcznie jak historie), ale nie zdążyła włożyć, palto wspaniale sprawdzające się nawet w takie syberyjskie mrozy jak dziś, wzruszające przykrótkimi rękawami (dla mnie są gdzieś na trzy czwarte), bo ręce miała króciuteńkie – gdy je kładła na okrągłym brzuchu, to ledwo się ze sobą stykały. I znowu jej dusza powraca, zupełnie niespodziewanie, w rączkach mojej najmłodszej: żwawo uskrzydlonych, obrotliwych jak skrzydła wiatraka, ale zawsze schowanych w za długich o trzy numery (w stosunku do korpusiku) rękawkach. Ta babcina dusza zaciągnęła mnie ostatnio – i to dokładnie w Dzień Babci – w ciemny zaułek, gdy zaciągnęłam się przechodzoną perfumą zaleciałą zalotnie od leciwej przechodzącej grochowiaczki.

Pomyśleć to tak właśnie, po „amejkowsku”: że dusza to strzęp albo sprzęt, szpargał, bubel, bibelot, do którego mnie po wszystkim sprowadzą. Streszczając i ujednoznaczniając. I czy to gorzej, że ujednoznacznią po śmierci, skoro robili to też przed nią? Skoro zrobili to – jak w żywocie „męczenników zdania” z Żywotów świętych osiedlowych – już u poczęcia, u samego zarania? Częsty to u Amejko motyw sprowadzania przebogatej ludzkiej tożsamości do jednej – jakże często krzywdzącej! – frazy albo rzeczy. To przez ten przeklęty mechanizm ujednoznaczniania cierpią bohaterowie „Legendy na dzień czterdziestu męczenników zdania”. Pokrzywieni ci męczennicy i pokrzywdzeni frazą – ich dusze, wbrew etymologii, wcale nie powstały z boskiego dechu-Ruah-tchnienia (o, to, to, natchnienie jak z czytania na dziś przypadłego), ale „oni wszyscy ze zdania malusieńkiego wyrośli, które ktoś w nich plunął”. „Weźmy Antek – pisze Amejko. – Czym dla Wszechświata było Boskie: «Stań się!», tym dla Antka – matczyne: «Skończysz w rynsztoku, skurwysynu, jak twój ojciec!» Mały był jeszcze, ale dobrze poczuł, jak mu ostra łupina włazi pod skórę. Chciał ją wydłubać, lecz ona jeszcze głębiej zalazła, więc zostawił”.

I myślę (i wiem, i piszę gdzie indziej), jakie zdanie we mnie jak drzazga siedzi. (A drzazga, mówiła mi babcia, jak się wzbije, to idzie do serca – i że dziadek na to umarł, straszyła, chociaż wiem, że zabiła go cukrzyca, nie drzazga – skrzep cukrzycowy, który być może w genetycznym spadku po nim noszę, ja, jego pogrobowa wnuczka.) Ta jedna fraza u zarania-złamania we mnie wplunięta, wchrzczona, wklęta. Ta jedna drzazga w oku, która potem przez całe życie belką w gardle dławi, a na koniec kołkiem osikowym w plecach stanie? Ta jedna dusza – ośka Aśki, strupiały rupieć, śmieszny śmieć – która po mnie (wciąż jeszcze rozwiatraczonej, roztańczonej w wieloznacznościach, nieuchwytnej w anamorfozach) summa summarum zostanie?

(Czasami muszę tak ogołocić duszę, inaczej się uduszę. Tak dla higieny: sekcję-rezurekcję. A Ty?)


sobota, 26 stycznia 2013

Niekończący się niedoczas



Część czyśćca na ziemi? On – wieczysty niedoczas, w którym zanurzam się jak Artax (koń Atreyu z Niekończącej się opowieści) tonący w Bagnach Smutku. Smutku w tym zanurzaniu, fakt, sporo, a jeszcze więcej frustry, wyrzutów i wzajemnych obwin. Częste acz czcze próby wydostania się na powierzchnię zdarzeń. Trzeba czasu, żeby dojrzeć, że ona, ta starsza, nie dlatego bombarduje mnie notorycznie bierną agresją, że po prostu tak ma (wredny dzieciak!), tylko dlatego, że „wciąż: zaraz, za chwilę, nie teraz, nie mam czasu, muszę… pobaw się ze mną po prostu kiedyś, rozumiesz?!!”. Ale skąd ten czas, kiedy one, te młodsze, przywalają z drugiej i trzeciej flanki tysiącem drobnych, wymownych, choć czasem ledwo w mowie umoczonych chciejstw: mamo siku, mlecho, sisiu już, buła, nie działa, przewijanie, karmienie, mamo bam, auta tsy, piciu ciem, buła, kąpanie, ziziaka ciem, baja, karmienie, Jasiu ku, sitaj, siacho ciem, guma, Jasio siusiu, przewijanie, karmienie. „A także chciałabym – powtarzam za Miłobędzką, o której Wielogłos w coraz większym zapóźnieniu u mnie leży – na chwilę usiąść, niczego nie trzymać w rękach (noża igły długopisu gazety)”… „zostaje ci ta chwila”? Nic mi nie zostaje. Bo w tej kołomyjce jeszcze połap zagubione literki – te z magnesem z lodówki, żeby nikt nie połknął, i te z książek, które przebiegły galopem po trupach kolejnych dedlajnów i wciąż ich nie można złapać do druku, bo w pierwszej korekcie czekają na moją, temporalnej ignorantki, nadzorczą ingerencję. A ja tu – zamiast „powinnam” – dopasowuję tło i rozmiar, wklikuję gadżety, powiększam sumienne wyrzuty i niedoczasu czcionkę. „Nie dość żyję. Wszystkiego nie dość, nie dość przez uchylone «mamo». Nie dość pełne nas. Oddzielni – oddzieleni – rozpadlina. Nie dość jestem – źle jestem – źle mnie jest. Jest tak że zostaje tylko ta łza ta łza i drżące o wszystko jestem” (Miłobędzka). Napasłoś się już nami, wieczyste Niedość, masz dość? Post?

czwartek, 24 stycznia 2013

Grochowiak nie z tej dzielni

Daty estymą wielką darzę, a tak mi los zdarzył, że Incipit spod Jerycha o świętym spod tejże dobrej daty mi przypomniał, a mianowicie o Stanisławie Grochowiaku, którego ducha wprawdzie nie na Grochowie, lecz na Sadybie, początkującą studiującą polonistką będąc, nawiedzałam patetycznie i wzniośle. 24 stycznia 1934 roku się urodził, więc z duchem zaświatowe urodziny wyprawię i na blogasku wypiję za niego wirtualne pyfko. 

A że Joaśkę z Arku kochał Grochowiak prawie jak ja, to i o niej będzie cytowany wiersz:
 
MĘCZEŃSTWO JOANNY WEDŁUG DREYERA 

Co chwila ciemniej. Najpierw gasną lampy
Ciemność jest gęsta lecz faluje białym
Potem jest ciemność rozbitego Boga
Tłustawą plamą na szarym suficie

Wynika ciemność kłamstw I znów wynika
Ciemność bez sensu Ona już ujada
Siada na sercu i drapie łapami
Do tego dołka w którym tylko kości

Więc ciemność dymu to tylko kurtyna
Patrz mocny Boże mamy oto litość 
Trzaskają klapy po napisie FIN
Salwa tysiąca zabitych obiadów

(Epifania porzuca Staśka i Joaśkę, by włączyć się w salwę niezrobionych obiadów. Salve!)

Incipit, Tragarz Sensu



Incipit – jeden z mieszkańców rozmistycznionego osiedla z Żywotów świętych osiedlowych Lidii Amejko (skanuję właśnie jej – przewrotnie zamykające książkę – opowiadanie o „Incipicie, Tragarzu Sensu” na seminarium Wspólny Pokój). Incipit – wstydliwy brak współczesnej kultury, jak biadoli, i to od pierwszego zdania, George Steiner w Gramatykach tworzenia. „Nie mamy już początków” – lamentuje od progu (po to oczywiście, żeby potem przez całą książkę samemu sobie uroczyście i uroczo zaprzeczać).

A u mnie właśnie incipitów dostatek i naddatek, wylewają się zewsząd nadmiarowo, wystają z każdego kąta, bezczelnie napraszają się uwagi. Osaczają mnie i uwagi się napraszają bezapelacyjnie: pierwsze słowo, pierwsze zdanie, pierwszy ząb urośnięty i pierwszy wypadnięty, pierwsza uwaga w szkole, pierwsza zupka, pierwsza na nocnik kupka, pierwszy strupek, pierwszy gryzmoł pretendujący do rysunku i pierwszy do litery, ale też, o dolo pismatki, pierwsza korekta w najnowszym projekcie wydawcy, pierwszy esej do nowej książki, pierwszy wiersz do innej, a teraz jeszcze – o święty Incipicie! – pierwszy wpis na blogu. 

Mójcion, Epifanes, mnie podkusił. Tak jak do tej trójki, o której często pisać tu będę, podkusił mnie, Epifanię. Stypendium na pisanie masz, talent (tak powiedział) do pisania masz, siadaj, korekty, kontrakty, konkrety w kąt rzucaj – i pisz! Bloga pisz! – tak powiedział. Więc piszę.

I nie gnębią mnie nawet pierwszego wpisu wysokie progi (bo od „wiecznego rozpoczynku” ponoć specjalistką jestem, jak napisała kiedyś jedna krytyczka, a i poczynać sobie potrafię z pewnym nieumiarkowaniem), lecz raczej przerażają te rozłogi systematycznego pisania, które poza zasięgiem błogosławieństwa świętego Incipita się rozciągają. Bo jak tu na każdy temat systemacić w codziennym rozproszonym krzątactwie? Jak tu korekty posłać do diabła, kiedy książka, która u mnie dopiero w stanie prenatalnym przebywa (sczytywanie po składzie), od miesiąca już aktem urodzenia (i ceną odpowiednią) w oczy kłuje w sklepie internetowym Wydawcy? I jak tu kontrakty do szuflady schować, kiedy podpisało się, i to trzykrotnie, macierzyński kontrakt wieczysty? A ten konkret, którego dopominać się będą, jak je tylko poodbieram z placówek – jak go trzeci dzień z rzędu nie upichcić, garmażerką zastąpić albo zwiędłą grzanką?

Jak? Ano z rozłogów niedoczasu systemat, matko, utkaj, a błogosławiona wśród blogerek będziesz – tak mi dziś święty amejkowy podpowiada. Więc fiat? Fiat!

(O święty Incipicie, Tragarzu Sensu – pokorna sługa Twoja, Epifania z Maligno, przyzywa – natchnij, a nie poniechajże mnie!)