Przyjeżdża mama, obejmuje opiekę, zmykam załatwiać sprawy.
Kupuję w lumpeksie jesionkę, która – oby – nie przyda mi się już tego
przedwiośnia, wypożyczam „Dzidzię”, kupuję plastelinkę do plakatów z Ponikami i
Ziziakiem, nerwowo, co chwilę, sprawdzam, czy na komórce nie wyświetla się „Żłobek”
(już dwa razy w ciągu dziesięciu dni odsyłali mi dziecię z osłabnięciem albo
gorączką – a potem biegaj do lekarki po zaświadczenia, że zdrowe, a przy okazji
na nowo zarażaj), wieczorem próbuję wywiedzieć się czegoś o drugim dziecięciu,
ale rezygnuję po półtorej godziny (a z widokiem na kolejne półtorej), bo dzień
otwarty do indywidualnych rozmów okazuje się nazbyt otwarty i każde sam-na-sam
trwa ponad pół godziny, a ja jestem w kolejce do klasowego konfesjonału dziesiąta
(a dzieci niepomyte, a mama u kresu).
Ale zanim rezygnuję, idę do fryzjerki, skruszona, o
rozgrzeszenie błagająca, po dwukrotnych skokach w bok, które skończyły się marniawo:
a to krzywo przyciętą grzywką, a to uwłaczającym passusem łysawego pokurcza, według
którego dawno już powinnam pomyśleć o tym, by „tę brzydką siwiznę przyfarbować”.
Od paru lat zaniżam w zakładzie średnią wiekową, bo nigdy nie widziałam tam
nikogo poniżej pięćdziesiątki (te moje skoki w bok – czyżby kryzys wieku
średniego?). Dzisiaj też – siedzą dwie siwe, tego dnia „tylko czesanie i
modelowanie”. Proszę, jak zwykle, na Joaśkę D’Arc (tudzież Fantaghiro, tudzież
Mirelkę Mathieu), żeby u finału fryzjerka, wznosząc się na gorącej fali
suszarkowego dmuchu, jak zawsze mogła autentycznie się zachwycić własnym
dziełem: „niesamowicie panią odmładza ta fryzura, normalnie nastolatka, a nie
matka trójki dzieciom!”. (Tym razem się nie zachwyci, bo dostrzeże siwe, jak
pokurcz, lecz mniejsza o to.)
Ale zanim się nie zachwyci, chwytam uchem tamte. Dwie
siwe, wymodelowane stylowo i skromnie, bez fioletu, koafiury i baranka, mówiące
nie o końcu świata, matce Madzi, niewdzięcznych dzieciach i rozkosznych
wnuczkach, tylko o zakładzie i wypominkach. Strzygę uchem pod strzyżeniem, a
jedna do drugiej – spotkanej, jak się okazuje, „w tym zakładzie zupełnie
przypadkiem” – mówi o (innym) zakładzie, w którym kiedyś razem, a teraz jedna
emerytowana, a druga dziarsko zawyża średnią wieku wykładowców. Uniwersytet
spory, nie jednemu psu na imię, a jednak – strzygę – zaczynają litanię: ta na
raka, ten zawał, operacja, wycięli, wstawili, zaszyli, nie ruszali, „ta umarła,
słyszałaś?”, „nieprawda, tydzień temu ją w bibliotece widziałam”, „przyjdź, co
miesiąc mamy zakładowe wypominki”. I wypominają, a mój uśmiech (bo przeczułam,
że one siostrzane, ciotczyne, babcine – słowem: polonistyczne!) wypina się bezczelnie
w czterech lustrach: „Skorupka, Buttlerowa, Tokarski… nie dorobek naukowy
wspominamy, ale ludzi, ludzi, jakimi byli” – a więc tak (wstrząsam intuicją pod
grzywką), mój wydział, choć nie mój zakład, mój źródłosłów, choć nie moja
dalsza etymologia, moja nostalgia, choć nie moja przedziałka czasowa.
Odmłodzona, z siłami do wiosny, z czołem odsłoniętym, żeby stawiać
czoło, z Joaśką D’Arc na portowe starcia czupurnie nastroszoną, z siwizną „i co
z tego, młodemu nawet w siwych ładnie”, rzucam dwie dychy, postanawiam poprawę,
lecę dalej załatwiać sprawy. Lubię wracać do tego zakładu, w odbiciach
staruszek sumować przyszłe straty, patrzeć w siebie za parę lat – i uciekać, zostawiając
pod nogami niechciane możliwości, zmiatane zamaszyście pukle, ścinki alternatyw,
zmarniałe obżynki. Jeszcze powrócę po tylko czesanie, jeszcze poproszę
modelować brew, jeszcze upomnę się o wypominki. Ale zanim…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz