powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

czwartek, 26 grudnia 2013

baJanki

„To ciastko mi smakuje jak książka ze światła” – oznajmia Jasiek. I już zamiast równać do dorosłego – równam do dziecka. I na tym być może polegają mijające święta. Więcej takich równań sobie i Wam życzę!

niedziela, 8 grudnia 2013

Czy masz już własnego szwibla?

Czy mam już… – zapytacie – … co? Szwindla? Szwagra? Szmergla? Jakiego znowu szwibla?! Czy to kolejna modna zabawka, której domaga się dziecko, tania podróbka Furbiego albo inne cholerstwo? Wrzucicie w wyszukiwarkę, to wywiedzie was w pole, podpowie błędnie „szable”. I zostaniecie skonsternowani jak bohaterowie opowiadania „Naprawa” Philipa K. Dicka („Service Call”, w: Raport mniejszości, tłum. K. Brzozowski, Amber, Warszawa 2002), skąd rzeczony szwibel pochodzi.
Dick napisał opowiadanie w 1955 roku i mniej więcej w tym czasie rozgrywa się akcja. W domu rodziny Courtlandów pojawia się serwisant, który upiera się, że został wezwany do naprawy szwibla. Problem w tym, że David Courtland nie tylko nie posiada żadnego szwibla, ale nawet nie ma pojęcia, co to takiego. Z kopii zlecenia dowiaduje się jedynie, że firma zatrudniająca mechanika została założona w 1963 roku, a więc o dekadę później w stosunku do rozgrywanych wydarzeń! Dopiero druga wizyta serwisanta z przyszłości daje Courtlandowi (i zaproszonym przez niego znajomym) wiedzę o szwiblach.

Czym zatem są szwible – i co mówią osobie żyjącej pół wieku po ich wynalezieniu? Mówiąc najprościej, są to po części sztuczne, a po części naturalne urządzenia, które strzegą ideologicznej czystości swych właścicieli oraz ich znajomych. Jako struktury organiczne mają tkankę nerwową, rozwijają się, myślą, a nawet odżywiają i wydalają; z kolei jako mechanizmy mogą być produkowane, kontrolowane, naprawiane i serwisowane przez ludzi. Tutaj jednak tkwi zagwozdka – chociaż robotami kieruje człowiek, to one zarazem kierują nim. Szwible zostały wynalezione po to, by ostatecznie wyeliminować wszelkie wojny na świecie. A skoro konflikty rodzą się w ludzkich umysłach, to szwible – „wielokomórkowe organizmy telepatyczne” – musiały przejąć nad nimi kontrolę.

Jak działają te zmyślne roboty? Przypominają freudowskie psy superego – wyczuwają wszelkie odchylenia od panującego kursu ideologicznego i jak tresowane bestie rzucają się na każdego, kto dopuścił się nielojalności, zdrady systemu czy choćby tylko skrytej nieprawomyślności. Warto mieć własnego szwibla – przekonuje Courtlandów serwisant – ponieważ bezboleśnie modyfikuje on światopogląd właściciela zawsze wtedy, gdy ten zbacza z właściwej ścieżki. Co ważniejsze, ów ideologiczny naprowadzacz strzeże człowieka przed niebezpieczeństwem ze strony innych szwibli. Zdarza się bowiem, że ktoś, sam o tym nie wiedząc, dopuszcza się nieprawomyślności, i zanim się zorientuje, zostaje pożarty żywcem przez szwibla znajomych – a wszystko przez to, że nie zakupił własnego robota.

Dick nie precyzuje, jaka ideologia panuje niepodzielnie w świecie przyszłości. Pisze tylko, że dzięki szwiblom nie ma już „żadnych konfliktów, bo nie ma sprzecznych ideologii. (…) to bez znaczenia, jakie mamy przekonania; nieważne, czy jest to komunizm, wolny rynek, socjalizm, faszyzm czy nawet niewolnictwo. Jedyne, co się liczy, to że wszyscy jesteśmy zgodni i całkowicie oddani sprawie, lojalni”. Trochę szkoda, że autor nie zdefiniował istoty owej „sprawy”. Być może nie starczyło mu na to miejsca w krótkim opowiadaniu, a może po prostu wyobrażenie sobie jednej jedynej ideologii, która wykluczałaby wszelkie sprzeczności, przekracza granice umysłu nawet tak wielkiego wizjonera jak Philip K. Dick.
Istotne wydaje mi się coś innego. Ciekawa jest reakcja bohaterów z przeszłości, którzy za wszelką cenę chcą tak pokierować biegiem wydarzeń, by szwible nie zostały wynalezione (nie udaje im się – zanim podejmą jakiekolwiek działania, do Courtlandów zostaje z przyszłości dostarczony egzemplarz szwibla). Serwisanci pokazują im utopijną wizję nowego lepszego świata, w którym w prosty sposób zostaną wyeliminowane waśnie, niesnaski, krwawe rozróby i wojny światowe. Jednak ludzie z lat pięćdziesiątych są mądrzejsi od swych następców. Wiedzą, że każda zrealizowana utopia przekształca się w totalitarną antyutopię – a w szwiblowych aniołach stróżach widzą złowieszczych posłańców zagłady. Rozumieją, że wyeliminowanie różnic nie stworzy dla wszystkich edenu równości, lecz wszystkim po równo odbierze wolność myślenia i prawo do decyzji.

Zadziwia mnie też niesamowita aktualność Dickowego opowiadania. Nie, nie chcę powiedzieć, że grozi nam oto zapanowanie jakiejś totalitarnej ideologii – jesteśmy od tego dzisiaj o wiele dalsi niż nasi poprzednicy sprzed półwiecza. Czy tak samo nieufni jak bohaterowie z 1955 roku, a może równie naiwni jak ci, którym przyszło żyć już po 1963 roku? – tego nie wiem. Ale szwible, szwible są najważniejsze!
Śledząc w ostatnim czasie elektryzujące doniesienia z pola bitwy (np. między genderem a Kościołem), klikając w kolejne linki odsyłające do relacji z eskalujących się konfliktów na różnych frontach (bitki o tęczowość lub dwubarwność Polski z połowy listopada; antygenderowy wykład księdza przerwany przez chłopaka w sukience i grupę anarchistów, wobec których używa się paralizatorów; wreszcie najbardziej dla mnie wstrząsający film z San Juan, gdzie rozwścieczone, półnagie feministki atakują grupę modlących się mężczyzn strzegących katedry) – zastanawiałam się, jak nazwać uczucia, które podchodzą mi do gardła i dławią coraz mocniej. Wstyd za jedną i drugą stronę, lęk przed ostatecznym zniweczeniem szansy na rozmowę, zagubienie między ideami, które jeszcze niedawno nie miały tak wyrazistych barw i wydawały się możliwe do pogodzenia, a przynajmniej do przenegocjowania… – szwibel, szwibel, szwibel! A te wszystkie zlepki negatywnych emocji, które rosną w siłę w fejsbukowych obejściach znajomych? Te, które napadają mnie, gdy tylko włączę internet, i obezwładniają jak paralizatory na poznańskim wykładzie; które skaczą mi do gardła jak pies na księdza w popularnym memie „Gender, bierz go!”; te, które wyrastają jak barykady tam, gdzie przed chwilą stały łuki przymierza; te, które czają się w pozornie gościnnych kobiecych progach i sprawiają, że boję się tam odezwać, bo na pewno uznają mnie za zmanipulowaną oszołomkę i wyrzucą z grona „siostrzyczek”? Szwibel, szwibel, szwibel, wszystko szwibel!

Też czujecie na sobie ich czujny wzrok, chociaż sami ich nie widzicie, przyzwyczajeni do ideologicznych półcieni, a nie skrajnej walki czerni i bieli? Też wsłuchujecie się w ich chrapliwy oddech, wstrzymując własny aż do bezdechu? Też tracicie stopniowo siły, gdy wyjadają was od środka? Też zastanawiacie się nad kupnem i tresurą własnych szwibli, żeby tylko nie rozszarpały was cudze? A może jeszcze o nich nie słyszeliście i, święcie naiwni, nie wiecie, że cierpliwie czekają, kiedy wy wykrwawiacie się w jatkach hejtujących komentarzy?

No to jak (zapytają small-talki): czy masz już własnego szwibla? A Ty? A Ty? A Ty?

niedziela, 24 listopada 2013

Aga, zrób melancholię!


Co i raz przyłapuję najmłodszą na zawieszkach mistycznych. Siedzi taka na upapranym niemowlęcym krzesełku (choć jakie ono tam niemowlęce, skoro właścicielka paple coraz więcej?), łapkę wciska pod bródkę z przylepką na policzek, oczyska wciska w jakiś anamorficzny punkcik na lodówce, i zastyga w wielebnej pozie.

Przyłapuję raz i drugi (także na saturnicznej łapczywości, charakterystycznej dla melancholii), a potem omawiam to przy niej raz trzeci i czwarty z Mójcionym (z którym onegdaj wymieniliśmy stosy listów na temat „czarnej żółci”, więc jakieś znawstwo w temacie jest).

I oto dzisiaj przy śniadaniu – melancholijna komediantka! Już uraczyła się wszystkim, co miała w zasięgu wzroku. Już jej gargantuiczna żarliwość popadła w sycące otępienie. Już zaczęła błądzić wokół mglistym wzrokiem. Więc ja na to, z głupia frant, bardziej do ślubnego niż do niej, bo przecież nietomne niemowlę nie rozumie: „Agusia, zrób melancholię!”. A ona – czary mary i ciach! – piła, młotek, łapka, liczko, obcęgi, hebel, bródka, oczko, klepsydra, przygięta główka, kwadrat magiczny, obrazek śliczny – figura sedens jak z miedziorytu Dürera wycięta! (Szkoda, że Państwo tego nie widzą, szkoda, że ja tylko ułamkowo = ułomnie mogłam tutaj o tym napisać.)

niedziela, 10 listopada 2013

spa à la carte, nieco podarte


 
holistyczne ceremonie i aromatyczne rytuały
podczas relaksacyjnej degustacji deszcze wrażeń
w których sam będziesz swoim terapeutą
kojąca ucieczka do krainy wiecznej
gdzie czas płynie inaczej gdzie ważą się słowa i czyny
gdzie czas płynie powoli niczym kapiący miód

aby wyciszyć zostaje nałożona
skoncentrowana esencja w postaci matrixa
nasyconego wyrafinowanymi składnikami anti-aging
efekt odprężenia potęgowany jest działaniem
czystego tlenu wiązanego przez maskę
jako swoisty okład okluzyjny

koncepcja polega na lewitowaniu
w podwodnych siedziskach leżankach kamiennych
ciało otulone specjalną powłoką
nie jest poddawane żadnemu naciskowi
a tylko pobudzane do odnowy poprzez perforację
co stymuluje procesy naprawcze

idea tego innowacyjnego systemu opiera się
na wywołaniu mikroskopijnych uszkodzeń
aż do komórek skóry właściwej
energetyzująca eskapada o spektakularnych efektach
i embrionalna pozycja gwarantują rozluźnienie
porządkują myśli i przywracają spokój

zabieg szczególnie polecany jest przed wielkim wyjściem



sobota, 9 listopada 2013

Czy androidy śnią o spa w Serocku?

Polecieliśmy wczoraj z Mójcionym absolutną klasyką – Łowcą androidów Ridleya Scotta. Film został nakręcony w 1982 roku, gdy miałam trzy lata, i jak dotąd oglądałam go raz, gdzieś w połowie liceum, wzruszając się wraz z bratem nad płaczącym robotem.

Teraz mam lat 34 (bez czterech dni) i z inicjatywy Mójcionego siedzę oto w pokoju hotelowym Narvil Conference & Spa w Serocku (uwaga! lokowanie produktu), ciesząc się urodzinowym prezentem w postaci samotności & skupienia & możności zajmowania się przez dwa dni wyłącznie sobą.

Jest rok 2013, a więc do czasów wieszczonych przez Scotta, a wcześniej przez Philipa Dicka (bo to adaptacją jego powieści jest Blade Runner), zostało jakieś sześć lat. Napędzający ówczesną science fiction strach przed sztuczną inteligencją dziś jest raczej passé. Za to lęk przed sztucznym brakiem inteligencji doskwiera – przynajmniej mi – coraz bardziej.

Bo na przykład, na co dzień świadomie pozbawiona telewizji, robię niezobowiązujący zapping po kanałach. Przebiwszy się przez grubą jak cellulit na wellnessie warstwę reklam (zgaga & hemoroidy & popuszczanie moczu & bank, bank, bang!), trafiam na program o jedzeniu, program o jedzeniu, kabaret, taniec z gwiazdami, spanie z gwiazdami, program o jedzeniu, pseudofabularyzowany dokument o trudnych sprawach („bo ona zaprosiła do domu byłego i na pewno się z nim puszcza”), mrożący krew w żyłach reportaż o opętanych przedmiotach, serial, drugi serial, czwarty sezon trzeciego serialu, program „Żołądek czy rozsądek”, kanał historyczny, gdzie akurat dają retransmisję „Dziennika telewizyjnego” z 1989 roku, „Świat według Kiepskich”, program o jedzeniu, „Jaka to melodia”, kanał, gdzie leci jedynie melodia disco polo, i na koniec, cóż za niespodzianka, program o jedzeniu. Z tego wszystkiego zajmuje mnie najbardziej kanał historyczny, bo w nim przynajmniej nikt nic nie gotuje, a ten gruby pan, który właśnie odwiedza Polskę, to żaden mistrz patelni, tylko ówczesny niemiecki kanclerz.

Miałam się w tym „spa-telu” deprywować sensorycznie (od cudzych, zwłaszcza dziecięcych, chciejstw), a się tu tymczasem sensorycznie deprawuję, bodźcami bombarduję. Przełączam raz, dwa, dziesięć, sto – i z każdym przeskokiem po kanałach czuję, jakby mi jakieś telewizyjne medium mózg przeżuwało i wypluwało po zużyciu.

Więc wyłączam zupełnie, chwilę słucham ciszy, a właściwie tupotu pacholąt po korytarzach (skąd tu one? miałam przecież odpocząć od dzieci!), i idę do hotelowego bufetu na najdroższe latte w moim życiu (do najbliższego sklepu w tym Serocku ze trzy kilometry, przełajem przez las, po ciemku, a w dodatku i tak zamknięty).

W bufecie dzieci jeszcze więcej. Smyki jak z żurnala – w markowych uniformach, przyczesanych blond włosach, o dziwnych imionach, których nie umiem powtórzyć, upijające bez porozlewania mamine jaśminowe herbatki albo wyciskane soki w kieliszkach. A te mamusie, równie przylizane, zrelaksowane, zwellnessowane, szczebiocą do dzieciąt zdrobnionkami, rozlewnie i gadatliwie, bo długi weekend sprzyja dogonieniu zagonienia za karierą, i łatają tą miękką watoliną słów codzienne rodzicielskie braki. Łatają akuratnie, zgodnie z dykcją intensive mothering, w bliskości, po menedżersku, a bez przemocy.
Czytam przy tej hotelatte za 18,50 PLN Cwaniary Chutnik – i chociaż nie kroję chojraków jak jej bohaterki, nie naparzam się z warszawskimi chamami jak Celina czy Halina, to czuję się jak jedna z praskich Maniek, która wzorem Dyzmy wkręciła się nie na swoje przyjęcie. Albo też – by przywołać Dicka & Scotta – jak androidka z funkcją macierzyńsko-domową, która zaplątała się w obcej galaktyce, a teraz próbuje wtopić się w nowobogacki tłum, żeby jej nie wyproszono ani nie odstrzelono – i męczy się z tym udawaniem, aż jej trzeszczą podzespoły.

(W następnym odcinku: androidka postanawia skorzystać z rady Karola M. i nawodnić na basenie wysuszone pisaniem podzespoły, zastanawia się nad ofertą spa „Niagara”, jak również usiłuje zamówić w hotelowej restauracji coś innego niż sarna, raki & gęsina)

czwartek, 7 listopada 2013

Samowtór w sobowtór

- Ale pani dzieci to do siebie podobne!
- A podobne, prawda.
- Ale wszystkie po tatusiu.
- Tak mówią, po tatusiu.
- A jakie mają być, jak pani z mężem też kubek w kubek tacy sami?!
[Zong!]

piątek, 1 listopada 2013

oficjal przenos

przeprowadzka objęła także blogaska, więc od teraz można mnie będzie czytać raczej tutaj:
http://portliteracki.pl/blog/intimathule/

Janulo funeralnie

gdy byłem
                       mały
to umarnąłem

i byłem
                        na księżycu
niegrzeczny ale
                       teraz już nie
byłem

piątek, 20 września 2013

Pomioty, połogi, placenty (fragment książki, która już niedługo)


[...]

Co kraj, to obyczaj, co kultura, to wyłączenie – myślę sobie, chyba nazbyt pochopnie wrzucając okołoporodowe rytuały do antropologicznego lamusa. Matki Polki nie muszą przecież siedzieć przez miesiąc (lub, dajmy na to, sześć lat) w odosobnionej lepiance. Przeciwnie, zwykle w trzeciej dobie po porodzie są wypuszczane ze szpitala, a spacerują z dzieckiem już po kilku dniach (sama zabrałam najmłodszą córkę na przedszkolny festyn w czwartej dobie, żeby zadośćuczynić starszej nieobecność – z powodu porodu – na jej występie z okazji Dnia Matki). Z kolei o zakazie odwiedzin młode mamy niekiedy wręcz marzą, bo goście chcący obejrzeć pociechę walą tłumem na długo przed oficjalnym pępkowym. 
 
Dzisiaj, w tej części świata, nie muszę chodzić przez tydzień w ubraniu, w którym rodziłam (jak niektóre Słowianki opisane w Obrzędach przejścia). Mogę też – thanks God! – wziąć prysznic (chociaż nie kąpiel), kiedy tylko nabiorę sił, by dowlec się do łazienki szpitalnej, czego według zaleceń tradycyjnej medycyny nie wolno aż przez miesiąc uczynić Chinkom. Omijają mnie z kolei oczyszczenia bardziej publiczne – rytualne kąpiele wraz z całą rodziną (jak u Indian Hopi), „obmywanie” mieszkania wodą zmieszaną z nawozem (zwyczaj jednego z górskich plemion w Indiach) lub choćby opluwanie mnie i dziecka przez gości zaproszonych na ucztę (bułgarski obrzęd włączania przytoczony przez van Gennepa). Nie muszę również przynosić do Namiotu Spotkania „jednorocznego baranka na ofiarę całopalną i młodego gołębia lub synogarlicy na ofiarę przebłagalną”, by dokonało się „oczyszczenie krwi” (Kpł, 12, 6–8). Unikam nawet chrześcijańskiego „wywodu”, czyli ceremonii ponownego włączenia do wspólnoty kościelnej, bardzo popularnej w średniowieczu, później zaś zmienionej w zwyczajne błogosławieństwo.

Trzeba jednak przyznać, że tak całkiem różowo to nie jest – bo różowe dla dziewczynki, niebieskie dla chłopca, a dla wszystkich czerwona wstążeczka przy wózku na zamawianie złego oka (i żeby nam noworodka nie podmieniły boginki). Funkcjonuje, jak dawniej, tabu pokarmowe, choć współcześnie jest ono podyktowane względami medycznymi (profilaktyka kolek i alergii), a nie magicznymi. Na dzisiejsze położnice czekają też swoiste obrzędy przejścia: rytualne obmywanie w potoku (a czasem plwocinach) zakazów i nakazów, świątobliwe „wywody” matek, babć, teściowych czy ciotek, a także katartyczne kubły od dobrotliwie zjadliwych trollek internetowych.

Do tego dochodzą trącące magią rady zebrane z forów i notatek szkoły rodzenia. Na obrzmiałe piersi najlepiej położyć liść mrożonej kapusty (to nic, że cuchnie na pół porodówki), choć lepiej zapić bawarką lub porterem dobrym na laktację (dobrze że nie odwarem z mchu spod rozstajnych krzyży, jak dawniej). Ale już kiszonej lepiej w połogu nie tykać, bo skiśnie jak nic (a jeszcze będzie wzdymać), kiedy jej dotknie krwawiąca odchodami położnica. Do tego tabu szpilek, których nie można wpinać w bluzkę, żeby nie stracić pokarmu, tudzież igieł, bo szycie powoduje kolki. I jeszcze zakaz denerwowania się, bo nerwowe karmiące produkują „wściekłe mleko”.

Istnieją też liczne obrzędy związane z łożyskiem. Kiedyś zakopywano je (wraz z zakrwawionymi koszulami, matami i pościelą) w ustronnym miejscu, na specjalnym wzgórzu lub pod progiem domu. W Indonezji łożysko jest traktowane jako bliźniacze rodzeństwo noworodka, które przez całe życie będzie się nim opiekować (dlatego ojciec jest zobowiązany do oczyszczenia go, owinięcia w materiał i pochowania w dniu narodzin dziecka; informacje te podaję za książką Mama dookoła świata Ofelii Grzelińskiej, W.A.B., Warszawa 2012). 

Dzisiaj placenta służy głównie do oceny prawidłowego przebiegu porodu (czy cała? czy nie stara? nie zwapniała?). A jednak plotkarskie magazyny rozpisują się o coraz modniejszym zwyczaju zjadania własnego albo cudzego łożyska (w formie sproszkowanej lub w postaci kapsułek). W Polsce łożyskowe tabu pokarmowe przełamał dr Łukasz Łuczaj – specjalista od „dzikiego żywienia” – który rozpływał się w mediach nad walorami smakowymi (szkoda zmarnować taki jędrny połeć popłodu) i zdrowotnymi (nasycone hormonami mięsko może na przykład zapobiegać depresji) łożyska własnej żony. W jednym z wywiadów opowiadał:

Starczyło na trzy dni – w pierwszy dzień zjadłem je bez dodatków, w drugi zrobiłem tatara, a w trzeci curry tikka masala. Kiedy urodziła mi się druga córka, zrobiłem to samo. […] Tym razem udało mi się nawet namówić żonę, która jest wegetarianką. […] Ugotowałem je na parze z imbirem i chili, a to, co zostało, ususzyliśmy, zmieliliśmy na proszek i od czasu do czasu żona używa tego jako lekarstwa.

Ćwiczę się w tolerancji abiektalnej, a jednak pomiot w postaci popłodu w sosie masala (albo łożyskowy gulasz, albo pizza – przepisy w internecie) przekracza moje zdolności akceptacji. Nie przekonuje mnie argument zwolenników placentofagii, że przecież wszystkie ssaki zjadają swoje łożyska, więc dlaczego człowiek miałby tego nie robić. Po pierwsze – właśnie dlatego, że człowiek (och, jakąż jestem gatunkową szowinistką!), a po drugie – zwierzęta robią to głównie dlatego, by zapach krwi nie przywabił drapieżników, a nie dla mody czy wątpliwych walorów zdrowotno-smakowych. Naukowcy przypuszczają, że zjadanie placenty działa na samicę znieczulająco, umacnia jej więź z potomstwem, zapobiega depresji poporodowej, a do tego przyspiesza obkurczanie się macicy i wystąpienie laktacji – i być może tak jest, ale czy tych samych skutków nie da się osiągnąć w mniej „kanibalistyczny” sposób?

Również argumenty ekonomiczne wydają mi się wątpliwe. Owszem, podobno w dawnej Galicji łożysko dawano do zjedzenia starszym dzieciom (by zaspokoić głód, ale też zmniejszyć zazdrość o noworodka), ale były to czasy, kiedy liczył się każdy kawałek mięsa (a co dopiero tak naładowany wartościami odżywczymi). Dzisiaj jednak o placentofagii słyszy się głównie w kręgach celebryckich, a te chyba trudno posądzać o niedobory żywnościowe?

[...]




sobota, 14 września 2013

Taka młoda

Na laptopie Marysi lądują ostatnio moje zdjęcia, które wynalazła w sieci, wyguglawszy matkę. Dzisiaj zamieściła któreś z czasu ciąży z Jankiem. Jestem na nim szara ze zmęczenia, opuchnięta, zmartwiona. "Mama, ale byłaś tutaj stara" - wykrzykuje Janek. - "A teraz jesteś znowu taka młoda!".

("taka młoda" zaniedbuje ostatnio swojego bloga; szykuje przenosiny - do nowego domu, na inną domenę; ale przede wszystkim szykuje nową książkę i na nią przeznacza wszystkie pisarskie siły; dedlajn za progiem, do poczytania po wrześniu!) 

  

wtorek, 11 czerwca 2013

Wmowy


Rozmawiamy we Wspólnym Pokoju o Włoskich szpilkach Magdaleny Tulli. To pierwsza książka autorki, w której wreszcie wyszła zza zasłony bezosobowej narracji i pokazała siebie. Mnożą się zarzuty. Że Tulli pławi się w swoich traumach, bo teraz taka moda, że kompleks niższości bohaterka bilansuje arystokratycznym poczuciem wyższości, że podlanie osobistego nieudacznictwa sosem historycznego holo-polo to już za wiele ofiar w jeden (biało-czerwony) barszcz.

Zastanawiamy się (za przetłumaczoną przez Natalię Malek przedmową do Bluest Eyes Toni Morrison), czy to kwestia obranej metody opisu. Czytelnik skonfrontowany z pokrzywdzoną jednostką być może zbyt łatwo utożsamia się z nią i dlatego traci z oczu sam mechanizm opresyjności. Czuje się bezpiecznie w roli ofiary, zapomina, że mógłby być oprawcą. Zatem – pytamy już w odniesieniu do Dzidzi Sylwii Chutnik i Ciemno, prawie noc Joanny Bator – może lepiej chwytać mowę nienawiści na żywca i bezosobowo, metodą magnetofonową z lekką podkrętką ironii?

– Gdybym w wieku lat pięćdziesięciu miała rozpaczać, że mnie męczyły dzieci w przedszkolu, to pochlastałabym się, mając trzydziestkę – oświadcza Beata. – A jeszcze o tym pisać?!

(Pisanie jako wysługiwanie się innym. Schlebianie wymaganiom. Codzienny chleb wymówek i wmawiania.)

niedziela, 26 maja 2013

Mammal



Kiedy cały świat opłakuje seksowne przydatki hollywoodzkiej anielicy, zgilotynowane z obawy przed rakiem i odrodzone w sztucznej acz bezpiecznej formie, moje, akurat w dniu matki, żegnają się z mlecznością. I jakoś im/mi trudniej niż przy poprzednich dwóch okazjach, jakoś mniej litościwie ze strony buzujących, zbuntowanych hormonów, jakoś gęściej wytrąca się ta utrata czarnym mlekiem melancholii, bo przecież – kto wie – jest to pożegnanie zapewne ostatnie, bezpowrotne? I czuję się nijaka wobec rocznego ssaka, który z rodzicielskich sylabowych dubletów wybiera „tatę”. I muszę siebie na nowo odnaleźć, żeby jedna ruszyła bez drugiej – i żeby dzięki temu umiały być razem.

bo strasznie trudno nią być



 

formatka


pramatka prymatka heimatka
sublimatka aromatka amalgamatka
fantazmatka miazmatka symptomatka
stygmatka charyzmatka schizmatka
astygmatka izochromatka pryzmatka
reformatka anatematka ekstrematka
poematka suprematka supermatka
enigmatka emblematka epigramatka
monodramatka gramatka idiomatka
problematka paradygmatka sofizmatka
monotematka kategorematka syntagmatka
dyplomatka optymatka dylematka
estymatka panimatka sarmatka
systematka schematka automatka
normatka aksjomatka kazamatka
obsesjomatka traumatka złamatka

szaranagamama



[matnia]

wtorek, 21 maja 2013

o mieście, którego znowu nie odwiedzę

Zbliża się festiwal Miasto Poezji w Lublinie - i kolejny raz z rzędu, mimo zaproszenia, nie uda mi się tam dotrzeć. Lublin to jedno z moich miast somnambulicznych, fantomatycznych - nigdy tam nie byłam, a tylko mi się ono czytało (zwłaszcza: czechowiczyło), śniło, marzyło. Nie będę tam ciałem, więc zwiedzę je choć wierszem:



ballada na stronie (współgłoski czechowiczowskie)



luby mir lalala
diabli nabyli biblijni
ulubili go targu ubili
z bylin zabielankę warzyli
za bilion babilonów
bilon rubla labilnie kulali
z blaskiem na blankach blankietów
uknuli biesko-niebiesko carte blanche
ulalala!

oblicze ubocza lubieżna rubież
zbliż się zliż je albo ubliżaj
bella unia lub bellum omnium
pam param bomb parabellum
ludu ból i lal bal
war bulwarów
szablony somnambulic
i bulle bolszewików
bielizn blizna zbyt bliska ojczyzna
i poety lulilaj pośród stall

dopiero bujnieję jak balon
a już synku mój ulubiony
od blinów od ballad obłoków
zrabowali cię zwerbowali
zbyli w bój bój się bój
aż po ubój
po sublimacji blamaż
po bielony bełt uwielbienia
po blekotu lublinny błękit
po wieczne blablabla

  

niedziela, 12 maja 2013

Matka z majchrem w szufladkach




Śniło mi się, że zabijam słowami. Nie pamiętam kogo, wiem tylko, że wypowiadałam mordercze życzenie – i ktoś za mnie wbijał komuś nóż pod łopatkę. Ja potem trupa zakopywałam i załatwiałam sobie alibi – niewinna, bo przecież używałam nie noży, lecz słów.

Tymczasem M. śniły się szufladki. Szufladki „od dzieci, o dzieciach, dla dzieci” – w które jacyś „oni” wpychają moje pisanie. A może sama się wpycham? Może zamiast tak ciągle czuwać i czulić, łaskotać i kołysać – powinnam podostrzyć słowo i pchnąć je jak majcher pod łopatkę?

Ale póki co – afirmuję wbrew frustracjom, wbrew szufladkom. Bo taki mam „kłopot organiczny”. Czytam w starych, chyba jeszcze „przeddzieciowych” notatkach: „Kto jest kobietą dzietną, tj. kto ma taki KŁOPOT ORGANICZNY, ten nie może być na innych polach znaczny, ważny, ani tym bardziej twórczy, genialny” – napisała Maria Komornicka, już jako Piotr Odmieniec Włast.

Stwierdziła/stwierdził – i niech tam. Trochę się jeszcze z tym „kłopotem” mało twórczo, mocno kwoczo, poobnoszę, pomoszczę. A potem otworzę zamknięte przed dziećmi szufladki. Znajdę tam brzytwę, scyzoryk i majcher. Napiszę, gdy naostrzę. 

sobota, 11 maja 2013

Afirmatka


 
Obiecałam, że będzie afirmatywnie, i zamierzam dotrzymać. W ostatniej notce podśmiewałam się z wykreowanego przez profesora Mikołejkę mitu matki-uzurpatorki, która uważa, że za samo bycie rodzicielką wszystko jej się od życia należy. Tak jakby macierzyństwo było karą, katorgą, dopustem i niezawinionym męczeństwem, za które kobieta ma prawo żądać od społeczeństwa treściwego zadośćuczynienia.

To oczywiście tylko mit, który – jak to z mitami bywa – jest wizją uproszczoną, efektem daleko posuniętych uogólnień. Jednak żeby nie bić się w cudze, profesorskie piersi, uderzę się teraz we własne, matki-wiecznie-karmiącej.

Bo z mitami bywa też tak, że sporo w nich – co z tego, że uogólnionej? – prawdy. Sama czuję ostatnio przesyt dominującą (zwłaszcza w necie) narracją „macierzyństwa bez lukru”. Jeszcze niedawno przyklaskiwałam blogowym frustratkom, którym ulało się czarne mleko malkontenctwa, kibicowałam redaktorkom „Bachora” oraz innym przedsięwzięciom druzgoczącym z rozmysłem pluszową i różową wizję rodzicielstwa, pławiłam się wręcz w odmętach nurtu „czarnego macierzyństwa”, ale teraz… Teraz chwilowo przejadła mi się ta beczka dziegciu o dzieciach i chętnie posmakowałabym łyżkę zwykłego miodu (choćby i tego kiczowatego, wykradzionego od Puchatka).

Potrzeba mi prawdziwej, głębokiej afirmacji macierzyństwa. Pragnę jej w wierszach, prozie, blogach i przypiaskownicowych opowieściach innych matek. Ale o wiele bardziej chcę afirmacji we własnym pisaniu, które – przyłapałam je na tym – zbyt często wypływa z gorzkiego źródła macierzyńskiej frustracji.

Bo przecież jeśli nie chwycę radości tu i teraz, w codziennym rozbieganiu (gonieniu jednocześnie w trzy strony: za oddalającą się ku własnemu światu siedmiolatką, za brawurowym prawie-trzylatkiem i za żwawą roczniaczką, która dwa miesiące za wcześnie nauczyła się biegać), to przecież nigdy potem jej – tej radości z bycia mamą – nie dogonię. Jeśli nie zaakceptuję dzieci takich, jakimi są, to kto wie, czy nie wyrosną z nich kiedyś niedokochani profesorowie, uderzający we własną matkę zaklętą w stereotyp „wściekłych wózkowych”. Jeśli w gonieniu za dziećmi i ganieniu ich za wybiegi sama nie stanę się dzieckiem, to wymkną mi się w końcu i zostawią samą w ciemni mitu – tam, skąd już nigdy nie wrócę do siebie.


piątek, 10 maja 2013

Mały wściekły Zbysio w kąciku u(p)roszczeń


Czytam w necie (http://natemat.pl/60657,szantaz-na-dziecko), że profesor Zbigniew Mikołejko – ostatnio mniej religioznawca, a bardziej celebryta nurtu antymacierzyńskiego – znowu raczył dać upust swojej niechęci wobec „wściekłych wózkowych”. Jak słusznie komentują internauci, jest w tym jego ataku na oślep sporo z małego Zbysia, który wymachuje łopatką, wrzeszczy, jak to nas wszystkich nienawidzi, a tak naprawdę w komiksowym dymku nad główką ma napisane koślawą krechą: „niech mnie ktoś przytuuuuuuli!”. Najbardziej rozbawiło mnie roszczenie pana profesora, by matki z dziećmi nie „zagrabiały” placów zabaw – i podskórna propozycja, by najlepiej w ogóle zniknęły z kolejek, chodników i „przestrzeni publicznej na osiedlach”. Jednak to właśnie pełen żądań Zbysiu z uniwersyteckiego ogródka jordanowskiego oskarża o roszczeniowość młode matki (kogo tam on podświadomie oskarża i o co – o tym można przeczytać w autoterapeutycznej książce „Jak błądzić skutecznie” – rozmowie Mikołejki z Dorotą Kowalską).

Mniejsza jednak o społeczną bitwę na racje, większa – o walkę na emocjonalne narracje (zwłaszcza że piskliwy głos profesora wybrzmiewa na tak wysokim stopniu ogólności, że nijak się ma do konkretnej socjologicznej debaty). Rozumiem złość Mikołejki na roszczeniowe, zbyt asertywne matki, które urządziły mu z życia absurd jak z „Dnia świra” – tak samo jak rozumiem własną złość na wszystkowiedzące Panie Dobre Rady, pouczające mnie w kwestii moich dzieci w tramwajach i na ulicach (raz jedna taka w Wielką Sobotę szarpnęła moją pierworodną za ramię tak, że przerzuciła ją o dwa metry, chociaż ani Mania nie była szczególnie niegrzeczna, ani też nie jest szczególnie leciutka, co dowodzi, jakie cuda potrafi zdziałać rozzłoszczona staruszka; innym razem usłyszałam, że moje dzieci, przyglądające się na chodniku tańcowi hiphopowców, za parę lat będą głuche, "a w ogóle co to za diabelska muzyka"). Rozumiem, że profesor wolałby jeździć wyludnionymi środkami komunikacji miejskiej, tak samo jak ja wolałabym nie mieć za współpasażerkę nadętego babsztyla, który oznajmia mi, że „matki z dziećmi powinny chodzić na spacery, a nie jeździć autobusami”, czy (inny autentyczny przypadek) agresywnej wariatki, która bije w brzuch kobietę-Asię w ósmym miesiącu ciąży tylko dlatego, że nie pomogła jej wynieść z tramwaju załadowanego zakupami wózka (obok wgapiało się w okno trzech rosłych facetów). I rozumiem filozofa nawet wtedy, gdy chciałby powyrzucać z placów zabaw rozwrzeszczane bachory i pod wiosennym niebem poczytać na ławce Kanta – sama tacham ze sobą do piaskownicy książki z nadzieją poczytania (dzisiaj na przykład „Zapomniany język” Fromma) i też przeszkadza mi w lekturze wszelka aktywność nie tylko cudzych, lecz i własnych dzieci.

Problem w tym, że roszczeniowość jest po prostu brzydką ludzką wadą (zwłaszcza w opinii osoby, która – jak ja – zamiast czegokolwiek żądać, woli przepraszać za wszystko). Jest małostkową przywarą – i to zarówno wtedy, gdy charakteryzuje buldożerową mamuśkę z kolejki czy szczające na klombik dziecko, jak i wtedy, gdy jest cechą kostycznego staruszka celującego w pasażerów kałachem laseczki albo rozhisteryzowanego filozofa na huśtawce emocji. I co więcej – uroszczeniom bywa bardzo blisko do uproszczeń, a czymże innym jest uproszczona, uogólniona i koniec końców urojona wizja macierzyństwa według Mikołejki?

[No dobra, koniec irytacji, idę się pofrustrować na plac zabaw. Następnym razem postaram się mniej o uroszczeniach i frustrach, a bardziej – o afirmacjach. Pasi?]

a teraz coś z zupełnie innej beczki - bajeczki!



Bajka o bojakach




Są w mamy mówieniu takie słowa-straszaki,
co najlepsze pomysły pakują do paki,
dziób w ciup zatrzaskują i myśli na kłódkę,
ucierają nam nosy, aż robią się krótkie
i zwieszone na kwintę. My też malejemy…
Jak w zbijaka z bojakiem wygrywać – nie wiemy!
Więc po całym mieszkaniu od żarówki po kieszeń
i od wstania po spanie stara śpiewka się niesie
o tak:

Bojak! – nie zrobisz matmy, nie pójdziesz na rower,
Bojak! – będziesz niegrzeczna, to tata się dowie,
Bojak! – nie sprzątniesz klocków, nie dam ci kolacji,
Bojak! – będziesz tak krzyczał, to koniec atrakcji!

Mama się od bojaków robi jak jak groźna,
srogim rogiem nas gromi, nic mówić nie można
ani nawet zapytać, bo jak tupnie z kopyta,
to się czujesz jak hultaj albo inny łachmyta.
Lepiej zmykaj – obrona na nic ci się nie przyda,
gdy rozpęta się wściekle ta mamina korrida.
Bo po całym osiedlu od zimy po jesień
i od piwnic po strychy znana wieść znów się niesie
o tak:

Bojak! – nie włożysz czapki, wybuchnę jak bomba,
Bojak! – nie zbierzesz lalek, będzie hekatomba,
Bojak! – będziesz grymasić, gorzko pożałujesz,
Bojak! – zaraz nie zaśniesz, to chyba zwariuję!

I dopiero wieczorem mama szepnie do ucha
(kiedy siebie dogoni i zacznie cię słuchać):
„Proszę o przytulaka, czas brojenia rozbroić,
bojak straszy dlatego, że bardzo się boi.
Więc zakończmy już spory, i humory, i draki,
Niech nas rozejm obejmie, zbojkotujmy bojaki!”
A wy, dzieci, po mieście nową bajkę roznieście,
do psotnego refrenu swoje mamy przymierzcie
o tak:

Bojak! – zbijesz ten wazon, zostaną mi kwiaty,
Bojak! – podrzesz sukienkę, naszyję ci łaty,
Bojak! – się spóźnimy, zyskamy szmat czasu,
Bojak! – ucieknie tramwaj, pójdziemy do lasu,
Bojak! – wybrudzisz spodnie, wytarzam cię w błocie,
Bojak! – będziesz uciekać, to siądę na płocie,
Bojak! – się obrazisz, ja nie strzelę focha,
Bojak! – powiesz „wynocha” – i tak będę cię kochać!

środa, 1 maja 2013

Hello Mama Kitty



Wczoraj młodziaki pobiły rekord i obudziły nas tuż po piątej. Z rześkim postanowieniem: „żadnego więcej spania!” kotłowały się z nami wytrwale w małżeńskim wyrku. Skakały po nas, nadwyrężały wytrzymałość wersalkowych sprężyn, zadawały nagłe ciosy metalowymi autkami prosto w twarz, wprawiały w wahadłowy ruch ścienny kalendarz, a wreszcie postanowiły się po nas poprzechadzać. I wtedy właśnie Janek, logicznie zganiony przez rodziciela: „Możesz chodzić po tacie, ale nie po mamie!”, jeszcze logiczniej oświadczył: „To nie jest moja mama, to jest Hello Kittka”.

Hello Kittka?! – zamajaczyłam w półśnie. Skąd mu się to? Występuje wprawdzie ta kicia facjata na kilku bluzkach dziedziczonych przez nasze córki po starszych kuzynkach, była i na bidonie Manii, który całkiem sczerniał po kilku sesjach w zmywarce, raz czy dwa wtajemniczało mnie toto – totalnie topornie – w tajniki pinkowego savoir-vivre’u (ale szybko wyłączyliśmy baję na jutubie), więc skąd – i czemu z tym na mnie, do mnie, o mnie?

Aż z ciekawości wyguglałam kiczowego kociaka, a tam, o nieba!: hello, hell, zagłada niewinnych pacholąt, osikowe kołki i pakty z demonem. Nawet na wikipedii stoi, a jedna podlinkowana strona z drugą potwierdza, że koci pyszczek, który w reprodukowalności facjaty na kubkach i koszulkach bije chyba samego Che Guevarę, został stworzony 1 listopada 1974 roku (data dzienna konieczna – uzasadnia nośność diabelskiego memu, który po halloweenowemu przedrzeźnia chrześcijańskich Wszystkich Świętych) w wyniku ewidentnego paktu z demonem. Otóż projektant Hello Kitty miał ponoć dziecko (źródła mylą się w zeznaniach: syna czy córkę) śmiertelnie chore na nowotwór jamy ustnej. W zamian za ocalenie jego życia obiecał szatanowi stworzyć wizerunek, który będzie czczony na całym świecie. Znakiem tego paktu jest fakt, że zwierzątko nie ma ust – to nawiązanie do choroby córki i symbol bezbronności dziecka, które łatwo można zmusić do milczenia, wykorzystać i spętać opętaniem. Koteczek reprodukowany na milionach gadżetów jest zatem – powiadają internetowi specjaliści – czystym złem przyobleczonym w słodką niewinność, jest skrytym pod słitaśną mordką piekłem domagającym się wyegzorcyzmowania.

Według tej spójnej aż do śmieszności interpretacji satanistycznymi pakułami zostały wypchane niemal wszystkie zabawki z dziecięcych pokojów. Oprócz Hello Kitty w katalogu opętanych zabawek znalazły się m.in. pokemony, Kung Fu Panda, Barbie, a nawet kucyki Pony, no i oczywiście wampiryczne lolitki Monster High (z niepokojącą wymową tych ostatnich akurat nietrudno się zgodzić). Napiętnowanie dziecięcego rekwizytorium łączy się z nadwiślańskim lękiem przed obcymi kulturami (nikt przecież nie chciałby ezorcyzmować Reksia czy Kubusia Puchatka) – a tradycja japońska, z której wywodzi się większość animowanych bohaterów (również sympatyczny kotek z dna hellu), wydaje się w chrześcijańskim kręgu szczególnie niezrozumiała, a przez to – zagrażająca.

Co ciekawe, wizja głoszona przez rodzimych egzorcystów okazuje się niespodziewanie bliska japońskiemu obrzędowi palenia starych zabawek podczas festiwalu Ningyo Kanshasai. Zabawkowe całopalenie (widoczne na fotografii zrobionej w Tokio przez mojego brata) ma zapobiec nawiedzaniu nieużywanych lalek i pluszaków przez duchy. Notabene coś jest na rzeczy z tymi nawiedzonymi zabawkami, skoro niezawodnym sposobem podkręcania grozy w horrorach okazuje się umieszczenie tam np. starej lalki z martwymi porcelanowymi oczami.




Aż mi ciary po plerach przehulały po tych rewelacjach, zwłaszcza że poranna diagnoza mojej metamorfozy w Hello Kitty padła, było nie było, 30 kwietnia, a więc w dzień będący supportem do piekielnej Nocy Walpurgii, czasu władania bogini Hel (zbieżność imion nieprzypadkowa!), a do tego jeszcze po wieczorze, który spędziłam na codwutygodniowym feministycznym sabacie czarownic w staromiejskim Wspólnym Pokoju (i żeby tam było jak zwykle dość spokojnie, ale nie – tym razem królowały radykalne postulaty, prawo do decyzji i zrehabilitowany komunizm).

Uspokoiło mnie za to (i zastanowiło) wyszperane w necie zdroworozsądkowe wyjaśnienie braku ust Hello Kitty. Otóż w 1974 roku japońskie Sanrio zleciło projektantom wykonanie zabawki będącej wcieleniem wcale nie szatana, lecz najważniejszej idei polityki korporacyjnej firmy – niezwykle otwartej komunikacji międzyludzkiej. Hello Kitty nie ma ust, ponieważ zamiast prezentować własne egoistyczne grymasy – dostosowuje się do nastroju właściciela. I faktycznie: kociak na bluzeczce mojej raczkującej roczniaczki szczerzy się bezustnie jej szerokim, kilkuzębnym uśmiechem; ale już na bidonie siedmiolatki, zanim zmywarka zdarła z niego wszelki róż, szamotał się skrajnie humorzasto: od pinkowej euforii do najgłębszej czerni. Pamiętam też bodajże trzecie urodziny córki szwagra – kiedy słodki kicz tortu w kształcie Hello Kitty został zmyty potopem łez jubilatki: czy to zafrasowanej byciem w centrum uwagi, czy przerażonej koniecznością pokrojenia i zeżarcia ukochanego kotka.

Ale gdzie ja – Hello Mama Kitty – w tym wszystkim? Jak to jest obudzić się któregoś ranka nie jako zwyczajna wieloródka z Grochowa, nawet nie jako wstrętny karaczan, lecz słodki kotek bez ust, za to z ogromną kokardą zasupłaną na główce? Jest tak, że przewraca się o tej 5.30 na drugi bok, stroniąc od domowników i wgniatając kokardkę głębiej w ciasto skroni, zasznurowuje się uszy na hałas domagań, skoro usta i tak zaszpuntowane na amen, poddaje się swoje ciało sińcom wyrabianym w manufakturze dziecięcych łokci, pięści i kciuków, tak jak miliony koszulek, sukienek, kubeczków, bidonów, spineczek, plecaczków (i hell wie, co jeszcze) poddają się w tym czasie nadrukom z Hello Kitty. A potem wstaje się i brnie się przez kręgi piekiełka życia rodzinnego: do łazienki (na szybko, nierzadko w towarzystwie, bo jak nie, to płaczą pod drzwiami), do przewijaka (często), do kuchni (jak zdrowo i nie monotonnie?), do sklepu (ciężko), do suszarni (pranie niedoprane, a w pojemniku na proszek niespłukane grudki), do piaskownicy (monotonia do entej), do dziecięcego pokoju (infantylne inferno), do wytartej kanapy (ze świeżą kawą, w której zaraz pływają zamoczone przez intruzów ciasteczka), do steranego stołu bez obrusa (bo najmłodsza ściąga), do laptopa (bo praca, blog, fejsbuk), do siebie, passing by, nareszcie.

Hello Mama Kitty jest wszędzie i zawsze, sprawnie lawiruje, żeby przypadkiem nie zderzyć się z samą sobą, żeby nie wypaść na wirażu z toru przyjętych ról. Nie napisała wprawdzie doktoratu z mimologii, za to stała się mistrzynią muellerowskiej mimikry. Pozbawiona ust zgrabnie dystansuje się od własnych i cudzych rad, gderań, napomnień czy krzyków. Wiecznie milczy: o czarnej podszewce pinkowego raju; o maskotkach, w które zaklina wrzask i bezsilność; o brzydkim marzeniu o hekatombie. Odejmuje sobie od ust kolejne języki, szukając takiego, który pomieściłby mściwy ogrom mieszczańskiego krzątactwa.

Póki co daje się wszechobejmować milczeniu. Po pachy utachana, lecz uchachana do pacholąt. Cukrowa, pluszowa i uróżowiona. Z frustracją dmuchaną odwrotnie niż dumnie obnoszony pastelowy balon – do siebie, głęboko do środka.




czwartek, 18 kwietnia 2013

Ścinki, wypominki



Przyjeżdża mama, obejmuje opiekę, zmykam załatwiać sprawy. Kupuję w lumpeksie jesionkę, która – oby – nie przyda mi się już tego przedwiośnia, wypożyczam „Dzidzię”, kupuję plastelinkę do plakatów z Ponikami i Ziziakiem, nerwowo, co chwilę, sprawdzam, czy na komórce nie wyświetla się „Żłobek” (już dwa razy w ciągu dziesięciu dni odsyłali mi dziecię z osłabnięciem albo gorączką – a potem biegaj do lekarki po zaświadczenia, że zdrowe, a przy okazji na nowo zarażaj), wieczorem próbuję wywiedzieć się czegoś o drugim dziecięciu, ale rezygnuję po półtorej godziny (a z widokiem na kolejne półtorej), bo dzień otwarty do indywidualnych rozmów okazuje się nazbyt otwarty i każde sam-na-sam trwa ponad pół godziny, a ja jestem w kolejce do klasowego konfesjonału dziesiąta (a dzieci niepomyte, a mama u kresu).

Ale zanim rezygnuję, idę do fryzjerki, skruszona, o rozgrzeszenie błagająca, po dwukrotnych skokach w bok, które skończyły się marniawo: a to krzywo przyciętą grzywką, a to uwłaczającym passusem łysawego pokurcza, według którego dawno już powinnam pomyśleć o tym, by „tę brzydką siwiznę przyfarbować”. Od paru lat zaniżam w zakładzie średnią wiekową, bo nigdy nie widziałam tam nikogo poniżej pięćdziesiątki (te moje skoki w bok – czyżby kryzys wieku średniego?). Dzisiaj też – siedzą dwie siwe, tego dnia „tylko czesanie i modelowanie”. Proszę, jak zwykle, na Joaśkę D’Arc (tudzież Fantaghiro, tudzież Mirelkę Mathieu), żeby u finału fryzjerka, wznosząc się na gorącej fali suszarkowego dmuchu, jak zawsze mogła autentycznie się zachwycić własnym dziełem: „niesamowicie panią odmładza ta fryzura, normalnie nastolatka, a nie matka trójki dzieciom!”. (Tym razem się nie zachwyci, bo dostrzeże siwe, jak pokurcz, lecz mniejsza o to.)

Ale zanim się nie zachwyci, chwytam uchem tamte. Dwie siwe, wymodelowane stylowo i skromnie, bez fioletu, koafiury i baranka, mówiące nie o końcu świata, matce Madzi, niewdzięcznych dzieciach i rozkosznych wnuczkach, tylko o zakładzie i wypominkach. Strzygę uchem pod strzyżeniem, a jedna do drugiej – spotkanej, jak się okazuje, „w tym zakładzie zupełnie przypadkiem” – mówi o (innym) zakładzie, w którym kiedyś razem, a teraz jedna emerytowana, a druga dziarsko zawyża średnią wieku wykładowców. Uniwersytet spory, nie jednemu psu na imię, a jednak – strzygę – zaczynają litanię: ta na raka, ten zawał, operacja, wycięli, wstawili, zaszyli, nie ruszali, „ta umarła, słyszałaś?”, „nieprawda, tydzień temu ją w bibliotece widziałam”, „przyjdź, co miesiąc mamy zakładowe wypominki”. I wypominają, a mój uśmiech (bo przeczułam, że one siostrzane, ciotczyne, babcine – słowem: polonistyczne!) wypina się bezczelnie w czterech lustrach: „Skorupka, Buttlerowa, Tokarski… nie dorobek naukowy wspominamy, ale ludzi, ludzi, jakimi byli” – a więc tak (wstrząsam intuicją pod grzywką), mój wydział, choć nie mój zakład, mój źródłosłów, choć nie moja dalsza etymologia, moja nostalgia, choć nie moja przedziałka czasowa.

Odmłodzona, z siłami do wiosny, z czołem odsłoniętym, żeby stawiać czoło, z Joaśką D’Arc na portowe starcia czupurnie nastroszoną, z siwizną „i co z tego, młodemu nawet w siwych ładnie”, rzucam dwie dychy, postanawiam poprawę, lecę dalej załatwiać sprawy. Lubię wracać do tego zakładu, w odbiciach staruszek sumować przyszłe straty, patrzeć w siebie za parę lat – i uciekać, zostawiając pod nogami niechciane możliwości, zmiatane zamaszyście pukle, ścinki alternatyw, zmarniałe obżynki. Jeszcze powrócę po tylko czesanie, jeszcze poproszę modelować brew, jeszcze upomnę się o wypominki. Ale zanim…

niedziela, 14 kwietnia 2013

refleksja na pięć dni do portu



ssij, sączku, chłepcz i chłoń


literatura – burdelik na skraju
podrzędna stacja przeładunkowa
blue sky na skajowym fotelu w hotelu
tarcie skóry o skórę w pościeli z sielanki
tania imitacja intymnej namiastki

to podrabiane szlachectwo szlachtowań
rzeź, która rześko udaje wystawne barbecue
kurs w romans, bo dryf, nie opór, rzeźwi wyobraźnię
kilka zachłannych haustów – i już farsa w wersach
montaż afektów, łechtań i podbechtań, pustota mirabilis

kleci się, leci czarci kabarecik
chcecie się w lepkim światku unurzać, szmudraczki?
lgnący, naglący i posuwiści w miłosnych uzdach i bruzdach
załupku, stulejko, kłykcino kończysta
bawcie się, dławcie, wszystkiego pozbawcie

tratujcie się, kto może, z upojną sadysfakcją
hartujcie się w harówce hormonalnych harców
na odwrót wywichnięte ciała poddajcie plądrowaniom
złogi słów po kontuzji ratuje transfuzja wydzielin
więc fundujcie konfuzjom przyzwoity skandal

i co się z tego wyknuje? gdzie pył, gdzie promień, gdzie płomień?
ledwie wyciek, brednia wybroczyn: ślina, śluz, pot, łój i łzy
brzydota spustoszenia, zapładniające fiasko
przewiniecie się, przewinicie, pozbliżacie się, poświnicie
po wszystkim sterylnie pozmywa czysta rączka: maruder-trubadur

żeby to, co w ciało się wdało – słowem się tylko wsławiło
chociaż to, co spisane na miłość – miłością nie było
 

wtorek, 2 kwietnia 2013

nudności


Nigdy się nie nudzę i nie rozumiem ludzi, którzy to potrafią. Bywam, owszem, śmiertelnie znudzona – powtarzalnością czynności, które trzeba wykonywać przy dzieciach, i zabawami, do jakich mnie uparcie zaciągają – ale nigdy nie nudzę się (czytaj: nie odpoczywam) rozmyślnie. Nawet oglądając film, zwykle robię coś jeszcze (szyję, piszę maile, notuję pomysły), przy myciu zębów czytam, żeby nie uronić nawet minutki, a na wakacjach przeżywam katusze, bo wciąż obliczam, jak wiele zaległości mogłabym w tym czasie nadrobić, zamiast bezczynnie tracić bezcenne dwa tygodnie. 

„Nigdy nie masz dla mnie czasu, wciąż jesteś zajęta!” – wykrzykuje z płaczem siedmiolatka, gdy nie potrafi zająć się sobą ani samodzielnie znaleźć sposobu na nudę. Zazdroszczę jej godzin do zagospodarowania, które trwoni z dziecięcą beztroską. Chcę nauczyć ją roztropnego korzystania z czasu, pouczam, zrzędzę, radzę, złoszczę się jej rozrzutnością, a gdzieś w głębi obwiniam, że tyka nie swoje, bo i moje prywatne godziny zawłaszcza na zmarnowanie.

wtorek, 26 marca 2013

Spektrum (wersja intro)



Poniedziałkowe spotkanie we Wspólnym Pokoju – temat: autyzm. Oprócz stałych bywalczyń, przyzwyczajonych do mówienia o literaturze, literaturze, literaturze (kobiet), przy seminaryjnym stole gromadzą się (w ścisku, bo frekwencja jak nigdy) także terapeutki zaproszone przez Magdę oraz mamy dzieci autystycznych. Dłuższą chwilę szukamy języka, który mógłby wyjaśnić niewiedzącym, a jednocześnie nie poranić obarczonych wiedzą. Już ten pierwszy kłopot komunikacyjny pozwala nam wczuć się (fakt, w ledwie zauważalnym odprysku) w sytuację wyobrażonych bohaterów spotkania. Niewiele mówimy o lekturach zadanych przez prowadzącą (o Dziewczynie, która pływała z delfinami Sabiny Berman, o autobiograficznej powieści Nikt nigdzie Donny Williams i paru innych). Literatura, nawet ta „auto”, wydaje się dzisiaj jakimś niezręcznym naddatkiem, czymś z gruntu nieprzystającym do zamkniętego, autystycznego świata. Jakby słowo, nawet użyte w sposób „wysoko funkcjonujący”, nie pasowało do rzeczy, którą się luźno inspiruje i do której nieudolnie – po aspergerowsku? – aspiruje.

Spokrewnianie słów według brzmień, nie znaczeń, rozsmakowywanie się w nich, dotykanie faktury wyrazów, spostrzeganie barw głosek, rejestrowanie rozświetleń lub zaciemnień fonemów, skazywanie językowych drobin na samowystarczalność i niezależność od rzeczywistości, uparta logorea, alienujący autotematyzm – to wszystko (i jeszcze wiele) dotyczy w równym stopniu rytuałów językowych ludzi mieszczących się w spektrum autyzmu, jak i lingwistycznych spirytualiów niektórych poetów. I znowu nadużycie, zbędny estetyzujący naddatek, chyba że przyjmiemy (tak, kwestia granicy między neurotypowością a autystycznością cały czas powraca w naszej dyskusji), iż każdy z nas ma swoje miejsce w obrębie owego spektrum.

Jak bardzo mamy w nim swoje miejsce, pokazują warsztaty przeprowadzone przez Magdę pod koniec spotkania (też nietypowe we Wspólnym Pokoju, gdzie nigdy wcześniej nie rozsupływałyśmy tak radykalnie sznureczków przy gorsecikach asekuracyjnych dyskursów). Niewyjaśniona sytuacja, w której stajemy się podopiecznymi, rozdawanie przez terapeutki okularów zaklejonych czarną i granatową taśmą, losowanie rękawic, które rąk nie chronią, ale przeciwnie – przyoblekają je w niezręczność, a potem niewykonalne zadanie: mamy wyciąć z kartonu kwadracik z figurą geometryczną, nawlec (na pół ślepo, w unieruchamiających rękawicach!) na igłę grubą mulinę (lubię, już nie lubię, to słowo), a potem obrębić figurę (terapeutki każą wyhaftować, nie obrębić, ale kto by się w tej sytuacji kłócił o niuanse). 
Poddaję się, zanim zacznę. Frustrują mnie Maria i jeszcze jedna uczestniczka, które odmówiły współudziału – wiem, że są poza grą, że patrzą, i jest mi z tym bardziej niewygodnie niż moim dłoniom w prawie-że-bokserskich rękawicach. Maria potem się wciąga (dzięki czemu przestaje mnie frustrować) – Magda tłumaczy, że zachowuje się jak aspergerowiec wysoko funkcjonujący, który najpierw nie chce brać udziału w idiotycznych według niego zajęciach, ale potem wkręca się w grę na swoich zasadach (obszywa terapeutyczne kółko kartonem i robi dla Magdy koronę). Najbardziej przeszkadza mi milcząca obecność drugiej nieuczestniczącej uczestniczki – zaburza porządek, rozwala symetrię, wymyka się ze skonstruowanej w tej grze opozycji między zaburzonymi a opiekunkami. I chociaż jej nie widzę przez zaklejone okulary, rozprasza mnie bardziej niż bodźce, którymi atakują nas terapeutki: dzwonki, grzechotki, łaskoczące pędzelki, błyskające światła.

Przeraża mnie własna reakcja na tę, bądź co bądź, zabawę. Gdy otrzymuję niewykonalne zadanie, automatycznie (autystycznie właśnie?) zapadam się w sobie, zamykam i kulę – mam ochotę założyć kaptur, zakryć okulary rękawicami, udawać, że mnie nie ma, kiwać się albo wejść pod stół, żeby nikt nie widział mojego upokorzenia. A zaraz po reakcji wycofania przychodzi niespodziewana agresja – mam ochotę awanturować się o porządek, przywołać wrzaskiem do gry osoby, które nie biorą udziału i patrzą. Przez chwilę widzę i zaczynam rozumieć moją najstarszą córkę, która tak właśnie – wycofaniem i agresją – reaguje niekiedy na propozycję wspólnych zabaw plastycznych („Nigdy nie zrobię tego kolażu, bo jestem beznadziejna!”, „Sama sobie lep durne kubki z tej głupiej gliny, bo ja nie potrafię, nienawidzę tego!”). 
I dopiero po kilku minutach wirowania wokół własnej osi moje „ja” wyskakuje na wirażu i przystępuje do działania – z jakąś nieznaną mi zaciekłością biorę mulinę, przegryzam ją zębami (nie będę się prosić o nożyczki ani nieudolnie się z nimi szarpać), jednym ruchem nawlekam igłę i wypuszczam z siebie dziewczynkę z piracką opaską na prawym oku, która ćwierć wieku temu z zalecenia okulisty terapeutyzowała zezowate i niedowidzące oko nieustannym haftowaniem. Już się nie złoszczę, już się tylko wycofuję: wbrew bodźcom, w błogie zafiksowanie.

(W haftowanie, słów zszywanie, pisanie:)



wersja intro


czego mi brakuje dostępu do siebie
tworzę więc pewnie mam twarz ukrytą
głęboko w splotach ciała
a to jest korpus czuły
corpus delicati
a to jest jego lęk paniczny
w skórze języka horror vacui
a to jest kalka skaleczeń w autobiokopię wpisana
ogień mnie nie spopiela więc sobą zajęta
otwieram się zamykam
tu głód się kładzie pomiędzy wargami
tu słowa ścielą się


soliloqium colloqium


komunikanty słów
językiem do cna zjadłam siebie
zamykam się otwieram
przybieram na odwadze
a to jest z wymiernych dystansów spisany geobiografik
pod chłostą oczu publiczną wzniecam ciałopalenie
a to jest serdeczny szczeroścień i jego we mnie przeszycie
więc mówić nie gołosłownie
odtąd już tylko na prawach czułości
nie do twarzy mi z tym ale chcę
powiedz to powiedz to cielniej
dostąpię ciebie gdy siebie odstąpię



wersja ekstra