powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

sobota, 9 listopada 2013

Czy androidy śnią o spa w Serocku?

Polecieliśmy wczoraj z Mójcionym absolutną klasyką – Łowcą androidów Ridleya Scotta. Film został nakręcony w 1982 roku, gdy miałam trzy lata, i jak dotąd oglądałam go raz, gdzieś w połowie liceum, wzruszając się wraz z bratem nad płaczącym robotem.

Teraz mam lat 34 (bez czterech dni) i z inicjatywy Mójcionego siedzę oto w pokoju hotelowym Narvil Conference & Spa w Serocku (uwaga! lokowanie produktu), ciesząc się urodzinowym prezentem w postaci samotności & skupienia & możności zajmowania się przez dwa dni wyłącznie sobą.

Jest rok 2013, a więc do czasów wieszczonych przez Scotta, a wcześniej przez Philipa Dicka (bo to adaptacją jego powieści jest Blade Runner), zostało jakieś sześć lat. Napędzający ówczesną science fiction strach przed sztuczną inteligencją dziś jest raczej passé. Za to lęk przed sztucznym brakiem inteligencji doskwiera – przynajmniej mi – coraz bardziej.

Bo na przykład, na co dzień świadomie pozbawiona telewizji, robię niezobowiązujący zapping po kanałach. Przebiwszy się przez grubą jak cellulit na wellnessie warstwę reklam (zgaga & hemoroidy & popuszczanie moczu & bank, bank, bang!), trafiam na program o jedzeniu, program o jedzeniu, kabaret, taniec z gwiazdami, spanie z gwiazdami, program o jedzeniu, pseudofabularyzowany dokument o trudnych sprawach („bo ona zaprosiła do domu byłego i na pewno się z nim puszcza”), mrożący krew w żyłach reportaż o opętanych przedmiotach, serial, drugi serial, czwarty sezon trzeciego serialu, program „Żołądek czy rozsądek”, kanał historyczny, gdzie akurat dają retransmisję „Dziennika telewizyjnego” z 1989 roku, „Świat według Kiepskich”, program o jedzeniu, „Jaka to melodia”, kanał, gdzie leci jedynie melodia disco polo, i na koniec, cóż za niespodzianka, program o jedzeniu. Z tego wszystkiego zajmuje mnie najbardziej kanał historyczny, bo w nim przynajmniej nikt nic nie gotuje, a ten gruby pan, który właśnie odwiedza Polskę, to żaden mistrz patelni, tylko ówczesny niemiecki kanclerz.

Miałam się w tym „spa-telu” deprywować sensorycznie (od cudzych, zwłaszcza dziecięcych, chciejstw), a się tu tymczasem sensorycznie deprawuję, bodźcami bombarduję. Przełączam raz, dwa, dziesięć, sto – i z każdym przeskokiem po kanałach czuję, jakby mi jakieś telewizyjne medium mózg przeżuwało i wypluwało po zużyciu.

Więc wyłączam zupełnie, chwilę słucham ciszy, a właściwie tupotu pacholąt po korytarzach (skąd tu one? miałam przecież odpocząć od dzieci!), i idę do hotelowego bufetu na najdroższe latte w moim życiu (do najbliższego sklepu w tym Serocku ze trzy kilometry, przełajem przez las, po ciemku, a w dodatku i tak zamknięty).

W bufecie dzieci jeszcze więcej. Smyki jak z żurnala – w markowych uniformach, przyczesanych blond włosach, o dziwnych imionach, których nie umiem powtórzyć, upijające bez porozlewania mamine jaśminowe herbatki albo wyciskane soki w kieliszkach. A te mamusie, równie przylizane, zrelaksowane, zwellnessowane, szczebiocą do dzieciąt zdrobnionkami, rozlewnie i gadatliwie, bo długi weekend sprzyja dogonieniu zagonienia za karierą, i łatają tą miękką watoliną słów codzienne rodzicielskie braki. Łatają akuratnie, zgodnie z dykcją intensive mothering, w bliskości, po menedżersku, a bez przemocy.
Czytam przy tej hotelatte za 18,50 PLN Cwaniary Chutnik – i chociaż nie kroję chojraków jak jej bohaterki, nie naparzam się z warszawskimi chamami jak Celina czy Halina, to czuję się jak jedna z praskich Maniek, która wzorem Dyzmy wkręciła się nie na swoje przyjęcie. Albo też – by przywołać Dicka & Scotta – jak androidka z funkcją macierzyńsko-domową, która zaplątała się w obcej galaktyce, a teraz próbuje wtopić się w nowobogacki tłum, żeby jej nie wyproszono ani nie odstrzelono – i męczy się z tym udawaniem, aż jej trzeszczą podzespoły.

(W następnym odcinku: androidka postanawia skorzystać z rady Karola M. i nawodnić na basenie wysuszone pisaniem podzespoły, zastanawia się nad ofertą spa „Niagara”, jak również usiłuje zamówić w hotelowej restauracji coś innego niż sarna, raki & gęsina)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz