Piękna metafora odnaleziona w Męce Pańskiej w butelce – dramacie Lidii Amejko. Krajobraz postapokaliptyczno-beckettowski, a jednak dziwnie swojski: lumpiara Gumajka (kojarzenie brzmień – Amejko/Gumajka – nieprzypadkowe) wygrzebuje ze śmietnika rupiecie, pomagając sobie w tej recyklingowej selekcji metalowym prętem. Na tym ascetycznym obrazie (rozgadania pełnym) zakończyłby może Beckett, ale Amejko – anarchomistyczna, wyobraźniowo przegięta, lepiąca wzniosłości z przaśności, przewspaniała Amejko – tu się dopiero zaczyna. Żadna to bowiem „Końcówka”, już raczej (słowo się rzekło) „Wieczysty rozpoczynek”. Metalowy pręt okazuje się bowiem (trzymacie się mocno wyobraźni? no to – ostra jazda!) duszą XVII-wiecznego samobójcy Uriela, a Gumajka nie tyle bezużyteczne bibeloty na śmietniku zbiera, ile… zużyte, niepotrzebne już dawnym właścicielom dusze. „Chodzę tak, i chodzę – zwierza się mistyczna rupieciarka Urielowi – bo śmieci świeżutkie nawieźli, jeszcze domem pachnące, i widzę, ile się tam duszyczek poniewiera, połamanych, pękniętych, porzuconych – prawdziwy czyściec, myślę sobie. I że też nikt już tego dzisiaj nie potrzebuje, choćby na pamiątkę albo dzieciom pokazać?”.
Choćby na pamiątkę albo dzieciom? – myślę sobie i mimowolnie
obracam na palcu niebieskooki, dwulistny pierścionek po babci. Jej dusza rozprysła
się i na ten pierścień (Jaś Serce dopytuje się rytualnie trzy razy na dzień:
„ku, od babci, twojej?”); i na zielony sweter, w którym chodziłam jeszcze długo
po jej śmierci, aż zostało zagryzione przez mole; i na palto, które sobie
uszyła sama (rzeczy sztukowała równie zręcznie jak historie), ale nie zdążyła
włożyć, palto wspaniale sprawdzające się nawet w takie syberyjskie mrozy jak
dziś, wzruszające przykrótkimi rękawami (dla mnie są gdzieś na trzy czwarte),
bo ręce miała króciuteńkie – gdy je kładła na okrągłym brzuchu, to ledwo się ze
sobą stykały. I znowu jej dusza powraca, zupełnie niespodziewanie, w rączkach
mojej najmłodszej: żwawo uskrzydlonych, obrotliwych jak skrzydła wiatraka, ale
zawsze schowanych w za długich o trzy numery (w stosunku do korpusiku) rękawkach.
Ta babcina dusza zaciągnęła mnie ostatnio – i to dokładnie w Dzień Babci – w
ciemny zaułek, gdy zaciągnęłam się przechodzoną perfumą zaleciałą zalotnie od
leciwej przechodzącej grochowiaczki.
Pomyśleć to tak właśnie, po „amejkowsku”: że dusza to strzęp
albo sprzęt, szpargał, bubel, bibelot, do którego mnie po wszystkim sprowadzą.
Streszczając i ujednoznaczniając. I czy to gorzej, że ujednoznacznią po
śmierci, skoro robili to też przed nią? Skoro zrobili to – jak w żywocie
„męczenników zdania” z Żywotów świętych
osiedlowych – już u poczęcia, u samego zarania? Częsty to u Amejko motyw
sprowadzania przebogatej ludzkiej tożsamości do jednej – jakże często
krzywdzącej! – frazy albo rzeczy. To przez ten przeklęty mechanizm
ujednoznaczniania cierpią bohaterowie „Legendy na dzień czterdziestu
męczenników zdania”. Pokrzywieni ci męczennicy i pokrzywdzeni frazą – ich
dusze, wbrew etymologii, wcale nie powstały z boskiego dechu-Ruah-tchnienia (o,
to, to, natchnienie jak z czytania na dziś przypadłego), ale „oni wszyscy ze
zdania malusieńkiego wyrośli, które ktoś w nich plunął”. „Weźmy Antek – pisze
Amejko. – Czym dla Wszechświata było Boskie: «Stań się!», tym dla Antka –
matczyne: «Skończysz w rynsztoku, skurwysynu, jak twój ojciec!» Mały był
jeszcze, ale dobrze poczuł, jak mu ostra łupina włazi pod skórę. Chciał ją
wydłubać, lecz ona jeszcze głębiej zalazła, więc zostawił”.
I myślę (i wiem, i piszę gdzie indziej), jakie zdanie we
mnie jak drzazga siedzi. (A drzazga, mówiła mi babcia, jak się wzbije, to idzie
do serca – i że dziadek na to umarł, straszyła, chociaż wiem, że zabiła go cukrzyca,
nie drzazga – skrzep cukrzycowy, który być może w genetycznym spadku po nim
noszę, ja, jego pogrobowa wnuczka.) Ta jedna fraza u zarania-złamania we mnie
wplunięta, wchrzczona, wklęta. Ta jedna drzazga w oku, która potem przez całe
życie belką w gardle dławi, a na koniec kołkiem osikowym w plecach stanie? Ta
jedna dusza – ośka Aśki, strupiały rupieć, śmieszny śmieć – która po mnie
(wciąż jeszcze rozwiatraczonej, roztańczonej w wieloznacznościach, nieuchwytnej
w anamorfozach) summa summarum
zostanie?
(Czasami muszę tak ogołocić duszę, inaczej się uduszę. Tak
dla higieny: sekcję-rezurekcję. A Ty?)
A ja? (are you talking to me?) A ja niedawno pudło pełne skarbów najmłodszym otworzyłam, pełne dusz (i tych, co ciał chwilowo nie mając na paruzję czekają, i moich skrawków, śladów, pomyłek) A kiedy chcę się spotkać z moim dziadkiem, jadę do jego lasu. On tam, między drzewami, czeka na mnie. Kiedyś umówił się ze swoim kuzynem, że ten po śmierci ukaże mu się pod ulubionym drzewem, czekał później na próżno. Ja nie umawiałam się a dziadkiem, to chyba jego inicjatywa.
OdpowiedzUsuńAgdam
A mój dziadek też się umówił ze swoim krewniakiem! - umówił się z nim, gdy tamten zmarł, że dokładnie rok po nim on sam umrze - i umarł faktycznie, rok później, co do dnia (no, może z trzydniowym poślizgiem, jeśli już o rezurekcyjkach mowa ;))
OdpowiedzUsuń