Chciałabym, żeby
pamięć miała swoich… posłańców! Anioły zwiastujące radosny czas i miejsca tak
odległe, że nic innego nie byłoby w stanie ich przywołać. Anioł Miejsca,
Angelus Loci, najpierw długo i starannie nasycałby przestrzenią pióra swoich
skrzydeł, skórę i szaty, a potem, przelatując nad naszymi głowami, gubiłby
fragmenty miejsc utraconych na zawsze. A my, zatrzymując się, zdziwieni,
wciągalibyśmy głęboko powietrze, pytając: „Skąd się tu wzięła cukiernia pana
Szmady z ulicy Szkolnej?”. Albo: „To przecież strych mojej ciotki Klary i jej
szafa pełna sukien przesiąkniętych zapachem potu i perfum Fougère”. O tak!
Przestrzenna natura tego anioła mogłaby przyprawić człowieka o zawrót głowy!
(Lidia
Amejko, „Pan Dwadrzewko” w: Głośne
historie)
Wczorajsze spotkanie we Wspólnym Pokoju – promocja Wielkopolskiego alfabetu pisarek pod redakcją Ewy Kraskowskiej i Lucyny Marzec – przypomniało mi, jak głęboko tkwi we mnie to, co redaktorki nazwały „mgławicową (fantazmatyczną?) wielkopolskością”. Tu, w Warszawie, mimo że zameldowana na stałe, zaetykietowana jako „neolingwistka warszawska”, a do tego jeszcze ze stypendium stołecznym na koncie, jestem jedynie (ach, jak te słowa metkują!) „elementem napływowym”. Uświadamiam sobie, że konfrontacja ze sobą – skrupulatna introspekcja – przebiega wyraźnie po izoliniach geograficznych. Unosząc ze sobą do obcej stolicy kuferek dzieciństwa, te wszystkie drobne drogocenne szpargały, przytachałam tutaj (to już 15 lat temu?!) kawałek konkretnych przestrzeni.
Pod szkiełkiem sekretu skrywa się zasuszony listek pilskiego
podwórka – plac zabaw przed blokiem, z wiecznie oberwaną huśtawką i zardzewiałą
ślizgawką, wyrastające z chodnikowych klepek zielsko z „babeczkami”, którymi my
– peerelowskie dzieci z kluczami na szyjach – uzupełniałyśmy niedobory witamin.
Ten lokalny sekret w środku ma szarość wojskowego betonu, a na brzegach zieleń
lesistego podszytu („rogaczem na wieżowcu Piła witała jeleni”). Zielony, ze
zbożowym odcieniem złota, jest też beszong – zakazane miejsce naszych
szczenięcych ucieczek – „gdzie te gzuby znów pognało, zaniosło je chyba na
zgubę” – krzyczała za nami babcia, kiedy wspinałyśmy się z kuzynami, przez
szosę łączącą Huby z Miasteczkiem Krajeńskim, na tajemniczo groźny nasyp
kolejowy. Nasypowych urwisk było w okolicy rodzinnej miejscowości moich
rodziców (wsi z odebranymi prawami miejskimi) sporo, nieodparcie przyciągały
nas tym, czym zagrażały („nie chodźcie tam, bo was zasypie na śmierć”) – i je
również unoszę ze sobą w tę mazowiecką płaskość.
Kim byłam w tych naszych wybiegach aż po mokradła
nadnoteckie, w leśnych zabłąkaniach, w trawiastych leżeniach? Najpierw Aleksem
– przemądrzałą myszą w okularach, występującą w nielicznych odcinkach Pszczółki Mai (potem, już w liceum,
zmieniłam image z Aleksa na Axla, bo nosiłam na włosach grubą przepaskę jak
wokalista Guns N’Roses, a ksywę – nie wiedzieć czemu – przemianowałam na
wielkopolsko brzmiącego Gzika). Najczęściej jednak na tych zgubnych beszongach
bywałam Szkarłatnym Willem (bo nie Marion przecież!), biegającym z łukiem u
boku brata Robina i kuzyna Małego Johna.
Kim jestem teraz, gdy w sercu warszawskiego Grochowa próbuję
wniknąć w moją korzenną wielkopolskość (w wewnętrzny spór niemieckości i
słowiańskości, pruskiego drylu i praskiego drygu, przepisowej grzeczności i
pisarskiej grzeszności, powściągliwego zachowania i rozrzutnej wyobraźni, matczynego, osądzającego: „co ludzie powiedzą” i
ojcowskiego, osobistego: „najważniejsze, co będziesz nosić w sobie”)? Nie
odpowiem, w końcu to tylko blogowa notatka do większych opisań, lekki posmak
magdalenki na języku, a nie obwarowany zasadami („wszystkie składniki w
temperaturze pokojowej”, „mieszać tylko w jedną stronę”, „kilkakrotnie odstawić
lodówki, rozwałkować, złożyć w kopertę o rozmiarach, powtórzyć, powtórzyć,
powtórzyć, żeby się potem ładnie listkowało”) przepis na świętomarcińskie ciasto
półfrancuskie, naładowane po brzegi białym makiem, migdałami, bakaliami i aromatem
skórki pomarańczowej. Ale moja magdalenka bardziej niż przepychem rogali
smakuje rzeźwiącymi amoniaczkami (primo
voto amerykanki), po które wymykałyśmy się do sklepiku z liceum na Pola
(„fajne z Wincentego Pola idą w świat dziewczyny”). Nostalgia osadza się na
języku także mączną słodyczą drożdżówek suto okraszanych kruszonką, których w
takim bogactwie nie spotka się nigdzie indziej poza Wielkopolską. Najbardziej
jednak moje wspominkowe ciasteczko pachnie zwykłym pszennym chlebem, po który
codziennie rano jeździłam z babcią rowerem, a potem czekałam, aż w przechodniej
kuchni odkroi z okrągłego bochna długą ciepłą chrupiącą piętkę, posmaruje grubo
masłem („grubo masełkiem, a co się dziwisz?”), posypie solą i poda do popijania
kubek gruboziarnistej kawy zbożowej.
Tylko po co mam opisywać ten smak, skoro nawet moja rozłożysta
jak ramiona wielkopolskich bab, wrodzona i wpojona gościnność nie jest na tyle szeroka,
bym umiała się z wami moją korzenną pajdą podzielić? Wszystko zostaje zamknięte
pod szkiełkiem zasypanego na ul. Chojnickiej sekretu, którego nikt nigdy nie
odnajdzie; w pudle pozostawionym na strychu w domu babci, gdy sprzedała go
obcym „elementom napływowym”; w lukrowanej amerykance przełamanej z
przyjaciółką na pół na dużej przerwie 17 lat temu. Z wami mogę podzielić się
jedynie gorzką, zawilgłą nutą nostalgii, starczą (choć metrykalnie
średniowiekową) śmiesznostką, upuszczonym przez anioła skrawkiem miejsca, bo
czym jeszcze – historią z kantem, piosenką?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz