[...]
Kobiety łatwiej niż mężczyźni
zwalniają się z odpowiedzialności za własną twórczość – stwierdza Erica Jong w
tekście Artystka jako gospodyni domowa
(przeł. Barbara Kopeć-Umiastowska). Dlaczego tak się dzieje? Autorka odpowiada:
„Kobiecie trudniej jest zostać artystką, gdyż trudniej jej stać się sobą.
Często nie wierzy w życie po trzydziestce; nie wierzy w swój własny głos; nie
widzi siebie jako osoby dorosłej. Bez przepustki nie umie nawet wyjść z pokoju.
(…) Kobieta – jeśli tylko nie wyjdzie poza stereotypowe role społeczne – może
świetnie radzić sobie w życiu, wciąż będąc przekonana, że jest zależną małą
dziewczynką. Frau Doktor. Frau Architekt. Pani Józefowa Jakaśtam. Pani
Henrykowa Cośtam. Mama Harolda. Mama kart kredytowych, pustych czeków,
książeczek bankowych; klientka ZUS-u, pozyskiwaczka sponsorów, kierowniczka
klubu, doktorantka, naukowiec, sekretarka... Dopóki przyjmuje polecenia, dopóki
nie musi sama sobą kierować i odpowiadać przed sobą za ukończenie pracy... Ale
artystka słucha tylko swego wewnętrznego głosu i tylko przed sobą odpowiada. No
tak, a jeżeli nie mamy wewnętrznego głosu lub go nie rozpoznajemy?”.
Sytuacja pozostawania w domu z dziećmi
– jak pokazuje choćby przykład Adrienne Rich – jest dla artystki idealną
okazją, by zwolnić się z twórczości. Dziecko szybko zajmuje miejsce tego, co do
tej pory było dla niej najważniejsze – malowanie, śpiewanie, pisanie itd.
spadają do rangi zajęć dodatkowych, rzadkiego luksusu lub wręcz kobiecej
fanaberii. Matka łatwo rozgrzeszy się (a i inni wykażą zrozumienie), gdy
zdradzi własną sztukę – „owszem, zrezygnowałam, ale przecież dla dobra
dziecka”. Problem pojawia się później – kiedy, odchowawszy potomstwo, kobieta
próbuje znowu tworzyć, i kiedy okazuje się, że nie ma już do czego wracać.
Adrienne Rich opowiada, jak dla
zinstytucjonalizowanego macierzyństwa zdradziła własną poezję. „Mój drugi tomik
był w druku, jednak ja przestałam pisać i czytałam mało za wyjątkiem magazynów
o domu i książek o pielęgnacji niemowląt. Czułam, że byłam przez świat
postrzegana po prostu jako kobieta ciężarna i wydawało mi się, że łatwiej i
bezpieczniej jest również postrzegać siebie samą w ten sposób”. Będąc w ciąży i
wychowując synów, Rich – jak wyznaje – zobojętniała na poezję (tak cudzą, jak i
własną), a jeśli już zdarzało jej się pisać wiersze, to nigdy nie wspominała w
nich o dzieciach. „Dla mnie poezja była czymś, w czym żyłam nie jako czyjaś
matka, gdzie istniałam jako ja”. Wreszcie – po latach rezygnacji – autorka
postanowiła podjąć ciężką walkę o odzyskanie swojej sztuki i odbudowanie
utraconej tożsamości. „Być coraz bardziej nieugiętą w pisaniu wierszy” – czasem
taka deklaracja w pamiętniku wystarczy, żeby na powrót wziąć odpowiedzialność
za tworzenie i uniknąć (jak ostro kwituje Rich) „duchowej śmierci”.
„Dlaczego nie piszesz? Pisz!
Pisanie jest dla ciebie, ty jesteś dla siebie, twoje ciało jest dla ciebie, weź
je!” – nawołuje z pasją Hélène Cixous w Śmiechu
Meduzy (przeł. Anna Nasiłowska, „Teksty Drugie” nr 4/5/6,
1993). Ten klasyczny już tekst jest tryumfalną pieśnią pochwalną na
cześć kobiecej mocy twórczej – również tej, która płynie z doświadczenia
macierzyństwa. Zew Meduzy, już nie odrażającej czy śmiercionośnej (bo taką
przedstawiały ją mity patriarchalne), ale pięknej, rozśpiewanej, roześmianej,
wyprowadza na światło siostry, które dotąd nie miały odwagi wyjść ze swych
mrocznych klitek. I oto „nadciągają, przybyłe spoza czasu”: „małe dziewczynki
uwięzione w «źle wychowanych» ciałach”; zatrzaśnięte we „własnych pokojach”
pisarki, które wprawdzie trochę tworzyły, ale w ukryciu i ze wstydem;
czarownice spławione pod gładką taflę kultury; „piękne usta zatkane kneblem,
puchy marne, przerwane westchnienia”; kobiety uginające się pod ciężarem
wiecznej winy; te, które panicznie boją się przemówić publicznie, a gdy już ośmielą
się „zabrać głos”, to dają w zamian całe siebie – „wystawiają się” cieleśnie
(jak w teatrze, jak w zdradzie, na ostrzał); wreszcie zrezygnowane, zahukane
matki, którym wmówiono, że ich ciała – ciężarne, rodzące, karmiące – są tabu, i
które nigdy naprawdę nie poczuły drzemiącej w nich mocy.
„Pisz siebie: twoje ciało musi
stać się słyszalne” – zdają się skanować za Cixous. „Pisz, by wreszcie móc
przejąć inicjatywę w swojej sprawie”. Z początku nieśmiały, stopniowo
potężniejący, wreszcie wręcz orgiastyczny pomruk nadchodzących kobiet nabiera
mocy. Mówią, bo wreszcie zrozumiały, że mogą: „Ta, która dziesięć tysięcy razy
ugryzła się w język, by nic nie rzec: albo już ją to zabiło, albo poznała język
i prawo do zabierania głosu lepiej niż wszyscy”. I mówią na nowo – śpiewnie,
ekstatycznie, cieleśnie – wynajdując zuchwale „niezdobyty język, który rozsadzi
ograniczenia, klasy i retoryki, porządki i kodyfikacje”.
A gdzieś wśród nich,
wszczynających proces, gotowych na otwarcie, również ty, pękata Winnie the Proof,
rozkołysana brzeczka z białym atramentem, nabrzmiewające „obszerne ciało
śpiewające”.
[...]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz