powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

niedziela, 24 lutego 2013

Nie dać się zwolnić z odpowiedzialności (fragment większej całości)




[...]

Kobiety łatwiej niż mężczyźni zwalniają się z odpowiedzialności za własną twórczość – stwierdza Erica Jong w tekście Artystka jako gospodyni domowa (przeł. Barbara Kopeć-Umiastowska). Dlaczego tak się dzieje? Autorka odpowiada: „Kobiecie trudniej jest zostać artystką, gdyż trudniej jej stać się sobą. Często nie wierzy w życie po trzydziestce; nie wierzy w swój własny głos; nie widzi siebie jako osoby dorosłej. Bez przepustki nie umie nawet wyjść z pokoju. (…) Kobieta – jeśli tylko nie wyjdzie poza stereotypowe role społeczne – może świetnie radzić sobie w życiu, wciąż będąc przekonana, że jest zależną małą dziewczynką. Frau Doktor. Frau Architekt. Pani Józefowa Jakaśtam. Pani Henrykowa Cośtam. Mama Harolda. Mama kart kredytowych, pustych czeków, książeczek bankowych; klientka ZUS-u, pozyskiwaczka sponsorów, kierowniczka klubu, doktorantka, naukowiec, sekretarka... Dopóki przyjmuje polecenia, dopóki nie musi sama sobą kierować i odpowiadać przed sobą za ukończenie pracy... Ale artystka słucha tylko swego wewnętrznego głosu i tylko przed sobą odpowiada. No tak, a jeżeli nie mamy wewnętrznego głosu lub go nie rozpoznajemy?”.
Sytuacja pozostawania w domu z dziećmi – jak pokazuje choćby przykład Adrienne Rich – jest dla artystki idealną okazją, by zwolnić się z twórczości. Dziecko szybko zajmuje miejsce tego, co do tej pory było dla niej najważniejsze – malowanie, śpiewanie, pisanie itd. spadają do rangi zajęć dodatkowych, rzadkiego luksusu lub wręcz kobiecej fanaberii. Matka łatwo rozgrzeszy się (a i inni wykażą zrozumienie), gdy zdradzi własną sztukę – „owszem, zrezygnowałam, ale przecież dla dobra dziecka”. Problem pojawia się później – kiedy, odchowawszy potomstwo, kobieta próbuje znowu tworzyć, i kiedy okazuje się, że nie ma już do czego wracać.
Adrienne Rich opowiada, jak dla zinstytucjonalizowanego macierzyństwa zdradziła własną poezję. „Mój drugi tomik był w druku, jednak ja przestałam pisać i czytałam mało za wyjątkiem magazynów o domu i książek o pielęgnacji niemowląt. Czułam, że byłam przez świat postrzegana po prostu jako kobieta ciężarna i wydawało mi się, że łatwiej i bezpieczniej jest również postrzegać siebie samą w ten sposób”. Będąc w ciąży i wychowując synów, Rich – jak wyznaje – zobojętniała na poezję (tak cudzą, jak i własną), a jeśli już zdarzało jej się pisać wiersze, to nigdy nie wspominała w nich o dzieciach. „Dla mnie poezja była czymś, w czym żyłam nie jako czyjaś matka, gdzie istniałam jako ja”. Wreszcie – po latach rezygnacji – autorka postanowiła podjąć ciężką walkę o odzyskanie swojej sztuki i odbudowanie utraconej tożsamości. „Być coraz bardziej nieugiętą w pisaniu wierszy” – czasem taka deklaracja w pamiętniku wystarczy, żeby na powrót wziąć odpowiedzialność za tworzenie i uniknąć (jak ostro kwituje Rich) „duchowej śmierci”.
„Dlaczego nie piszesz? Pisz! Pisanie jest dla ciebie, ty jesteś dla siebie, twoje ciało jest dla ciebie, weź je!” – nawołuje z pasją Hélène Cixous w Śmiechu Meduzy (przeł. Anna Nasiłowska, „Teksty Drugie” nr 4/5/6, 1993). Ten klasyczny już tekst jest tryumfalną pieśnią pochwalną na cześć kobiecej mocy twórczej – również tej, która płynie z doświadczenia macierzyństwa. Zew Meduzy, już nie odrażającej czy śmiercionośnej (bo taką przedstawiały ją mity patriarchalne), ale pięknej, rozśpiewanej, roześmianej, wyprowadza na światło siostry, które dotąd nie miały odwagi wyjść ze swych mrocznych klitek. I oto „nadciągają, przybyłe spoza czasu”: „małe dziewczynki uwięzione w «źle wychowanych» ciałach”; zatrzaśnięte we „własnych pokojach” pisarki, które wprawdzie trochę tworzyły, ale w ukryciu i ze wstydem; czarownice spławione pod gładką taflę kultury; „piękne usta zatkane kneblem, puchy marne, przerwane westchnienia”; kobiety uginające się pod ciężarem wiecznej winy; te, które panicznie boją się przemówić publicznie, a gdy już ośmielą się „zabrać głos”, to dają w zamian całe siebie – „wystawiają się” cieleśnie (jak w teatrze, jak w zdradzie, na ostrzał); wreszcie zrezygnowane, zahukane matki, którym wmówiono, że ich ciała – ciężarne, rodzące, karmiące – są tabu, i które nigdy naprawdę nie poczuły drzemiącej w nich mocy.
„Pisz siebie: twoje ciało musi stać się słyszalne” – zdają się skanować za Cixous. „Pisz, by wreszcie móc przejąć inicjatywę w swojej sprawie”. Z początku nieśmiały, stopniowo potężniejący, wreszcie wręcz orgiastyczny pomruk nadchodzących kobiet nabiera mocy. Mówią, bo wreszcie zrozumiały, że mogą: „Ta, która dziesięć tysięcy razy ugryzła się w język, by nic nie rzec: albo już ją to zabiło, albo poznała język i prawo do zabierania głosu lepiej niż wszyscy”. I mówią na nowo – śpiewnie, ekstatycznie, cieleśnie – wynajdując zuchwale „niezdobyty język, który rozsadzi ograniczenia, klasy i retoryki, porządki i kodyfikacje”.
A gdzieś wśród nich, wszczynających proces, gotowych na otwarcie, również ty, pękata Winnie the Proof, rozkołysana brzeczka z białym atramentem, nabrzmiewające „obszerne ciało śpiewające”.

[...]



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz