Na fejsiku dopada mnie przypomnienie-wzruszenie. Strona Mother Power, którą polubiłam, zamieściła fotkę z komentarzem: Pamiętam, gdy pierwszy raz spojrzałam na Ciebie. Tęsknię za tym uczuciem.
I zaraz je sobie przypominam. Trzykrotne, każde inne. To całkiem niedawne, sprzed dziewięciu miesięcy - kiedy mała siłaczka (a jakaż miała być, skoro jeszcze w stanie prenatalnym objęły ją czułym matronatem siostrzyce-feministki ze Wspólnego Pokoju?) zaraz po narodzeniu podpełzła dziarsko po należną jej porcję mleka i czułości, łypnęła srogo i rozparła się asertywnie łokciami, aż babki powijalne musiały obłożyć mnie kocami, żeby się jak kocię nie wyturlała osłabionej matce z objęć.
To sprzed dwóch i pół roku - krótkie, porozumiewawcze, w swej spokojnej szarości podobne do oczu mojego taty - jakby on, nowo narodzony Jan Serce, rozumiał równie dobrze jak ja, że nie dane nam żadne natalne tate à tate, żadne czułe ciało-do-ciała, bo muszą nas teraz, po szybkim powitaniu, rozdzielić, żeby przeanalizować, czy niepoprawny prenatalny częstoskurcz nadkomorowy nie odezwie się także po tej stronie.
Ale najlepiej pamiętam tamto pierwsze, sprzed siedmiu lat, wyczekiwane najdłużej, o którym właśnie piszę (= za którym tęsknię) w nowej książce. Czy cesarskie dzieci bardziej bolą? - zapytała mnie kiedyś pierworodna. W odpowiedzi, którą może kiedyś przeczyta, napisałam:
Bawię się z nią w zadania.
Rysuję sukę, a Maria ma dorysować szczeniaki. Po chwili na kartce kłębią się
czworonożne bazgrołki – jedne jasnoniebieskie, drugie seledynowe. Również psia
matka jest cała upstrzona ciapkami w tych dwóch kolorach. Mówię, że ładnie,
chwalę kompozycję łat.
– To nie są żadne łaty! – oburza
się córka. – To blizny po cesarskich cięciach. Wiesz, po tych wszystkich
szczeniaczkach – dodaje konspiracyjnie.
Hiperborejka. Nie wiem dlaczego
w tamte długie, koszmarne godziny, gdy czuwałam samotnie w lutową noc, a potem
wpatrywałam się w świtające nad Solcem niebo i wsłuchiwałam w krzyk krążących
nad szpitalem ptaków, przyszło mi do głowy właśnie to słowo. Ta, która przybyła
znad północnych wiatrów, dziewczynka z krainy pogody i szczęścia, moja drobna
dobrodziejka, Hiperborejka.
Czy bolała mnie bardziej niż
syn, wypchnięty na świat cztery i pół roku później, w drugim, ekstatycznym
parciu? Bolała. Nie, nie podczas ciągnących się w nieskończoność godzin
rozstępowania się wewnętrznego morza, kiedy Mójcion siedział obok, podrzucał mi –
dla rozluźnienia – co śmieszniejsze anegdoty Z głowy i pytał, grzebiąc w plecaku zabranym na oddział: „A gdzie
są kanapki? Czy spakowałaś czekoladę?”. I nawet nie wtedy, gdy bóle stały się
nieodparte jak przeznaczenie, a położne, chytre babki powijalne, jak na złość
zjednoczyły się w ostrzegawczym krzyku: „Nie przeć! Niech pani absolutnie nie
prze! Robimy cesarkę, dziecko nie może urodzić się normalnie!”. Najbardziej
bolała potem, kiedy obudziłam się z narkozy, zaaplikowanej w ostatnim momencie,
a jej przy mnie nie było. I nie wiedziałam, czy słowa męża, rzucone w
przelocie, gdy wieziono mnie na salę obserwacyjną – „jest zdrowa, duża i
krzykliwa” – to naga prawda czy spłachetek snu? Nie pokazano mi jej przez wiele
godzin, gdy on dawno poszedł do domu, a cały szpital pogrążył się w letargu,
przerywanym jedynie krzykiem przychodzących na świat noworodków. Błagałam
kolejne doglądające mnie położne, żeby zostawiły w spokoju moją pooperacyjną
ranę i powiedziały cokolwiek o dziecku, ale one odchodziły z zasznurowanymi
ustami, utwierdzając mnie w myśli o najgorszym.
Dopiero o ósmej rano, po siedmiu
godzinach niepewności, kiedy z koszmarnego snu o martwych niemowlętach zbudził
mnie szczęk sztućców i brzdęk talerzy z sąsiednich sal, położna z nowej zmiany
postawiła przy moim łóżku wózek. A z niego spoglądała najczarniejszym i
najjaśniejszym zarazem wzrokiem ona – Hiperborejka, dziewczynka, córeczka.
– Pokażesz, czy wyskoczył ci już
pępuch, mamo? – pyta sześć lat później i bezceremonialnie odkrywa mój brzuch
rozdęty trzecią ciążą. A potem kreśli na nim palcem niezgrabny krzyżyk – Tę
bliznę masz po wyrostku, a ten długi, wąziutki ślad to po mnie.
No i zrobiona jestem w zwielkiego wzruszenia, chcę tę książkę. Aż mnie ścisnęło jak lubię. Miłego :)
OdpowiedzUsuńA ja chcę ją napisać :) Idzie ku dobremu, a takie ciepłe słowa dopingują do pisania :*
OdpowiedzUsuńMoim znajomym też się bardzo podoba, jedna mi się poryczła na skype... masz moc niezwykłej Matki! Pisz, pisz, my czekamy.
OdpowiedzUsuńOjej, aż poryczała? Pozdrów ją zatem przeprosinowo, bo przecież nie chcę kobiet doprowadzać do łez (chociaż, niech tam, czasem bosko jest się poryczeć, nie? ;)))
OdpowiedzUsuńAle to dobre rycznie, wzruszenie jest dobre na wszystko, ja tam się nie wstydzę łez i ryczę i przy mnie ryczą. Później kawa lepiej smakuje i po ciastkach nie mam wyrzutów sumienia :)
OdpowiedzUsuńwiem, też to mam :)
OdpowiedzUsuńa teraz łezka wzruszenia, bo znajoma fotografka (wspaniała Dominika, która robi piękne zdjęcia rodzących kobiet, o czym też jeszcze kiedyś napiszę/napisałam) właśnie przeżywa pierwsze spojrzenia swojego nowo narodzonego; gratulacje, Dominiko!
Gratuluję Dominice. Fajnie Wam :)
OdpowiedzUsuń